Artykuły

Potrawy lokalne

Gdzieś tam daleko odbywają się ekscytujące premiery. Ale nie dla mnie na razie te cymesy, bo cotygodniowy magazyn TVP2 "Wszystko o kulturze" od początku roku szuka środków, które pozwolą uruchomić produkcje wyjazdowe. Nie ma jednak co narzekać, stara szkapa z Woronicza to ostatnia telewizja w Polsce, która ma odwagę zajmować się jeszcze publicystyką kulturalną i przede wszystkim - umie to robić - pisze Maciej Nowak w Przekroju.

Gdzieś tam daleko odbywają się ekscytujące premiery. Krzysztof Garbaczewski z Marcinem Cecko w Teatrze Polskim w Poznaniu przygotowali współczesną wersję mitu "Balladyny". Paweł Łysak w Bydgoszczy odkurzył "Wiśniowy sad" Antoniego Czechowa, Wojciech Faruga w Wałbrzychu dokonał reanimacji "Betlejem polskiego" Lucjana Rydla, a Anna Smolar w Białymstoku dała premierę niesłusznie zapomnianej "Wariatki z Chaillot" Jean Giraudoux. Ale nie dla mnie na razie te cymesy, bo cotygodniowy magazyn TVP2 Wszystko o kulturze od początku roku szuka środków, które pozwolą uruchomić produkcje wyjazdowe. Nie ma jednak co narzekać, stara szkapa z Woronicza to ostatnia telewizja w Polsce, która ma odwagę zajmować się jeszcze publicystyką kulturalną i przede wszystkim - umie to robić. W TVN na hasło kultura wszyscy krzyczą w popłochu, o Polsacie nie ma w ogóle co mówić. Dlatego czekam cierpliwie w zajezdni i nadrabiam warszawskie zaległości. I tylko czasami z niecierpliwości zazgrzytam starym dzwonkiem.

Niektórych stołecznych teatrów nie odwiedzałem od lat. Kiedyś były to dla mnie sanktuaria sztuki dramatycznej, najwznioślejsze almae mater myśli scenicznej, jednak już od wielu lat inspiracji i zachwyceń szukam poza Warszawą, tam gdzie wygnani zostali twórcy, których wymieniłem w pierwszym akapicie. Bo wszyscy z Warszawy pochodzą i wszyscy w Warszawie mieszkają. Czy to jakaś nowa tendencja? W żadnym wypadku! Pamiętam z lat 80. długie i gorzkie rozmowy na Narbutta w mieszkaniu Ireny i Tadeusza Byrskich, charyzmatycznych reżyserów z przedwojennego kręgu Czesława Miłosza i powojennych wyznawców Jerzego Grotowskiego. Ich dyrekcje w Kielcach, Gorzowie i Poznaniu przeszły do teatralnej legendy, jednak do prowadzenia teatru w Warszawie nie dopuszczono ich nigdy. Bardzo mali rycerze w typie dzisiejszego wiceprezydenta Warszawy odpowiedzialnego za kulturę, broniący stolicy przed sztuką niebanalną stali na posterunku zawsze. Co nie znaczy, że nie rozumiem tej strategii, bo przecież moja emigracja ze stołecznych teatrów nie oznacza, że stoją one puste. Wręcz przeciwnie, widownie są pełne, rozklaskane i zadowolone z tego, że oglądają teatr taki, jaki już wcześniej widziały. To prawdziwy paradoks, że najnowocześniejsze miasto w Polsce ma jednocześnie najbardziej zachowawczą teatralną opinię publiczną.

"Ja, Feuerbach" w Ateneum to kolejna premiera w guście teatru, który dobrze znamy, oj, znamy panie Włodku, znamy. Ostatnio tekst Tankreda Dorsta gościł w Warszawie równo ćwierć wieku temu w Teatrze Dramatycznym, gdzie wystawił go i zagrał tytułową rolę Tadeusz Łomnicki. To był wywołujący dreszcze monolog starego aktora, który wypluty na skalisty brzeg teatralnego oceanu liże rany i wyje z bólu. Wielki Łom stworzył dzieło ekshibicjonistyczne, zawarł w nim cytaty ze swoich najsłynniejszych kreacji, ale też zgorzknienie giganta polskiej sceny, który pod koniec życia nie miał miejsca we własnym mieście. Piotrowi Fronczewskiemu nie można odmówić aktorskiego kunsztu, wypowiadane przez niego Kwiatki św. Antoniego, podczas których pusta scena zaświergala setkami rozpitpilitanych i pimpilanych małych ptaszków, to seans teatralnej magii. Ale też postać Feuerbacha zbudowana jest technicznie, z zewnątrz, zapewniając stołecznej publiczności to, co uwielbia od lat w Panu Piotrusiu: skrzypiący głos z nosowym tonem, akcentowe przerzutnie, zmysł groteski. U Łomnickiego była rozpacz króla Leara, zapiekłość Salieriego, perfidia Artura Ui. U Fronczewskiego mamy portret aktorskiego niespełnienia. Bezradności, kruchości, uzależnienia od cudzego spojrzenia, konieczności stawania do castingu. Ciekawe, że w recenzjach po spektaklu Łomnickiego tłumaczono, czym jest takie przesłuchanie. Wtedy w Polsce, szczycącej się potęgą swych teatrów zespołowych, było to zjawisko kompletnie niezrozumiałe. Dziś nikogo już to nie trwoży, a przyjemne półtorej godziny spektaklu mija bezboleśnie. W sam raz, by zdążyć jeszcze na poteatralną kolację.

Najlepiej w znajdującym się po sąsiedzku klubie Solec, gdzie Aleksander Baron serwuje zaskakujące kompozycje z rodzimych produktów. Móżdżek jagnięcy w bulionie wołowym z surowym żółtkiem? Ozorek na puree z selera z grillowaną cykorią? Wstrząsające!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji