Nowa próba ze Strasznym dworem
Moniuszkowski "Straszny dwór" jest dziełem wyjątkowym, które niemal każdy polski miłośnik sztuki operowej darzy szczególnym sentymentem; niektórzy na dodatek mają jeszcze w pamięci dawniejsze świetne przedstawienia tego narodowego arcydzieła. Nakłada to większą niż w innych przypadkach odpowiedzialność na teatr podejmujący się dzisiaj wystawienia tej opery (stawiającej przy tym wielkie wymagania przed wykonawcami); dotyczy to zwłaszcza reprezentacyjnej narodowej sceny, której sam Stanisław Moniuszko był ongiś muzycznym dyrektorem.
"Najpierwsze wrażenie, jakiego doznaliśmy od razu, było uczucie szczególnego zadowolenia, jakiejś błogości; jakieś wewnętrzne ciepło, jeśli wolno się tak wyrazić, opanowało nas..." donosił sprawozdawca "Gazety Muzycznej i Teatralnej" we wrześniu 1865 roku, bezpośrednio po prapremierowym przedstawieniu "Strasznego dworu" w warszawskim Teatrze Wielkim pod batutą samego kompozytora. Czy nie moglibyśmy podobnych wrażeń doznawać także i dzisiaj, choć tak bardzo od tamtych czasów zmienił się świat i otaczająca nas rzeczywistość? Zapewne tak - pod warunkiem wszakże, iż przedstawienie Moniuszkowskiej opery zostałoby zrealizowane na odpowiednio wysokim poziomie oraz, jak się to mówi, zgodnie z duchem dzieła.
Pierwszy element owego warunku zależy oczywiście od możliwości teatru i jego zespołu. Drugi - nie powinien, wydawałoby się, nastręczać szczególniejszych problemów, zwłaszcza ludziom znającym choć trochę historię ojczystego kraju. Treść opery jest przecież prosta i jednoznaczna, didaskalia autorów czytelne i zrozumiałe, resztę zaś dopowiada muzyka, której klimatowi wystarczy po prostu się poddać. Tak by się wydawało; a jednak... A jednak musi tkwić w tym wspaniałym dziele coś szczególnego, co kusi wielu realizatorów, aby per fas et nefas poszukiwać w nim innych treści i nastrojów, aniżeli te, które się immanentnie w nim znajdują, z oczywistą dla tych ostatnich szkodą. Drastyczny tego przykład mieliśmy w mocno kontrowersyjnej (by oględnie rzecz wyrazić...) poprzedniej warszawskiej inscenizacji Moniuszkowskiego arcydzieła przed trzema laty; a ta najnowsza, już w nowym przygotowana tysiącleciu?
Przyznać trzeba, iż kierownictwo Opery Narodowej dołożyło usilnych starań, aby to przedstawienie wypadło jak najlepiej. Pięknie śpiewały chóry przygotowane przez Bogdana Golę; Jacek Kaspszyk przy dyrygenckim pulpicie zadbał sumiennie o czystość i precyzję gry orkiestry, jak też o dynamikę i klarowność brzmienia wielkich scen zespołowych, z kunsztownym finałem drugiego aktu na czele (że zaś niektóre tempa były dyskusyjne, to już inna sprawa). Troskliwie dobrano obsadę partii solowych, złożoną z najlepszych chyba artystów, jacy mogli być do dyspozycji; ze szczerą też radością oklaskiwaliśmy zwłaszcza Adama Kruszewskiego, z wielką kulturą i szlachetnością kreującego rolę Miecznika, jak też Romualda Tesarowicza (pyszny Skołuba), przybyłą z Wiednia Stefanię Toczyską (Cześnikowa), Annę Lubańską (Jadwiga), Iwonę Hossę (Hanna) oraz Zbigniewa Maciasa (Maciej). Że zaś śpiewający partię Stefana świetny nasz młody tenor Dariusz Stachura nie wydawał się akurat w najlepszej swojej formie, zaś laureat ostatniego Konkursu Moniuszkowskiego, Jacek Janiszewski, nie ze wszystkim jeszcze odnajdywał się w partii Zbigniewa - to już trudno...
Do inscenizacji "Strasznego dworu" zaproszono tym razem Mikołaja Grabowskiego - cenionego reżysera teatrów dramatycznych (ale nie muzycznych...). Debiutując na scenie operowej nie kusił się on (na szczęście) o specjalnie odkrywcze pomysły i starał się rzecz całą przedstawić, w ogólnym zarysie, zgodnie z tradycją oraz treścią libretta. Zgrzeszył jednak m.in. niedostatecznym zaufaniem do autorów dzieła i dodatkowym "uśmiesznianiem" komicznych i bez tego sytuacji oraz przerysowywaniem niektórych scen (np. rycerskie pożegnanie w prologu, oczywiście z toastem i "dzbanem miodu", całkiem niepotrzebnie przeradza się w pospolitą pijatykę, w wyniku której mający przecież właśnie wsiadać na koń Zbigniew pada nieprzytomny). Zgrzeszył następnie zbytnią obawą przed statycznością niektórych scen, jak gdyby nie zdając sobie sprawy z tego, że (według mądrych słów zmarłego niedawno znakomitego reżysera operowego Gotza Friedricha) podczas arii bohatera opery niepotrzebne są dodatkowe działania sceniczne, ponieważ on wtedy śpiewa i na tym właśnie jego działanie polega. W rezultacie od wielkiej arii Miecznika, niosącej w dodatku ważne przesłanie ideowe i stanowiącej jeden z punktów kulminacyjnych całego dzieła, skutecznie odwraca uwagę widza krzątanina dziewcząt zabawiających się w najlepsze rozpoczętym już wcześniej wróżeniem z wosku - jakkolwiek prosty szacunek dla pana domu nakazywałby z atencją - jeśli już nie ze wzruszeniem - przysłuchiwać się jego oracji. Podobnych zabiegów można wskazać więcej, jak choćby aria Jadwigi... jeżdżącej w fotelu na kółkach.
Grzechem reżysera było także, jak myślę, spuszczenie spod sufitu roju karnawałowych baloników nie na koniec spektaklu - jeśli już - ale bezpośrednio po Mazurze, wprowadzonym zgodnie z partyturą (co się chwali) w środku czwartego aktu; zabawiło to wielu widzów tak dalece, że ostatnie sceny opery właściwie przepadły. Grzechem była niedostateczna dbałość o prowadzenie artystów na scenie tak, by mogli stworzyć żywe postacie o określonym charakterze. Dotyczy to przede wszystkim tzw. ról kontuszowych, gdzie w pierwszej obsadzie właściwie tylko Kruszewski - Miecznik wychodzi z tych trudności obronną ręką; chociaż na dobrą sprawę w przedstawieniu tym także Hanna przywodzi na myśl bardziej Katarzynę z Szekspirowskiego "Poskromienia złośnicy" aniżeli pełną wdzięku polską szlachciankę...
W jednym z prasowych wywiadów Mikołaj Grabowski stwierdził, iż pragnąłby trochę "rozluźnić patriotyczny gorset", a za to skupić się na miłosnych perypetiach bohaterów; przy okazji zaś zauważył, iż kawalerskie śluby Stefana i Zbigniewa to "nic innego jak odwrotnie rozumiane Fredrowskie "Śluby panieńskie", a Damazego "rozpiera energia miłosna" tak dalece, że jest mu obojętne, która z dziewcząt będzie jego partnerką. Otóż - nie ma zgody! Fredrowskie panny składają swoje śluby z urojonej zresztą abominacji do męskiego rodu, zaś Moniuszkowscy stolnikowicze - z miłości do Ojczyzny. Damazym zaś kieruje nie miłość bynajmniej, lecz chęć bogatego ożenku ("Weźmiesz posag mój i mnie" - śpiewa doskonale zdająca sobie z tego sprawę Hanna). To chyba istotne różnice, które powinny mieć także wpływ na zachowanie się scenicznych postaci.
Poza tym - wspomniany już zamaszysty Mazur układu Emila Wesołowskiego traci sporo ze swej efektowności przez ubranie tancerzy w jednolite białe stroje oraz przez to, że zaczyna się ni stąd ni zowąd bez żadnego właściwie emocjonalnego przygotowania (kto pamięta jeszcze, jak inaczej to było podczas otwarcia odbudowanego Teatru w listopadzie 1965 roku? Łza się w oku kręci...). Szkoda też, że nie wszystkie głosy solistów i nie zawsze mogły być w przestrzeni naszego Teatru należycie słyszalne i swobodnie przebijać się przez brzmienie orkiestry. Ale - nie narzekajmy zanadto: jest w tym przedstawieniu sporo bardzo ładnych scen, są udane dekoracje w drugim i ostatnim akcie oraz piękne szlacheckie stroje, no i przede wszystkim - jest wspaniała muzyka, pewną ręką Jacka Kaspszyka dynamicznie prowadzona. A że trochę niedosytu mimo wszystko pozostaje? Cóż robić...