Artykuły

Koń, jaki jest, każdy widzi

"Historia konia", zrealizowana w leningradzkim Teatrze im. Gorkiego, a następnie w kilku teatrach na Zachodzie m.in. na Broadwayu, prezentowana z powodzeniem w 1978 roku w Polsce podczas Międzynarodowych Spotkań Teatralnych - to przedstawienie legendarne. Jest pokusa do ożywiania legend. I jest lęk przed taką konfrontacją.

Świat nie stoi w miejscu. Coś, co w teatrze trafia w nastroje, klimat społeczny, oczekiwania w jakimś momencie, kiedy indziej może nie rymować się z rzeczywistością. Coś, co wczoraj było odkrywcze i wielkie, dziś może wydać się zużyte i banalne.

Czy coś takiego nie przytrafiło się Markowi Rozowskiemu, który znowu zrealizował "Historię konia", tym razem we Wrocławiu? Powiedzmy od razu: klęski nie ma. Ale sukcesu na miarę oczekiwań także nie. Coś się może zużyło, coś zestarzało, coś, co było przejściowym błyskiem, nie potwierdza się jako wartość trwała. Na przykład ten rodzaj narracji teatralnej, w którym przemiennie coś się opisuje i pokazuje.

Zasadniczy problem jednak tkwi w czym innym. We wrocławskim przedstawieniu zadbano, żeby było bardzo "ładne", plastycznie efektowne, roztańczone, rozśpiewane, żeby "końskie balety" miały wdzięk i humor. Na kanwie tołstojowskiej moralistyki i egzystencjalnej zadumy wyrósł nieomal musical. Co miało być oprawą, staje się często pierwszoplanowe. Nie jest aż tak fachowe i doskonałe, by machnąć ręką na Tołstoja i zakrzyknąć: oto mamy świetny musical. Co miało być oprawą, staje się często pierwszoplanowe. Nie jest aż tak fachowe i mocne, by stłumic problematykę moralna, filozoficzną refleksję egzystencjalną. A to przecież ona, a nie chęć ułożenia "końskich baletów" była powodem tej realizacji.

Miała być poetycka ballada sceniczna, jest rewia ze zbanalizowanym, mało wyraziście wpisanym w jej tło dramatem, przetykanym dowcipem operetkowym (tu pojawia się zabawny lokaj, ówdzie wdzięczy się dowcipem rozbrykany konik, butelki szampana przeobrażają się w lornetkę - ha! ha! ha!), inkrustowanym pomysłami wręcz kiczowatymi, wśród których szczególnie wyróżnia się motylek nad oddającym ducha ciałem Chołstomiera.

Duży zespół aktorski pracuje w pocie czoła, a najciężej Igor Przegrodzki, nie tylko dlatego, że gra główną rolę. Zobowiązuje go do tego zawodowa rzetelność i prestiż pierwszego aktora scen wrocławskich, którego nie można narazić na szwank. Przegrodzki jest jednak w dużym stopniu jakby pozostawiony sam sobie. Wątłe na scenie są relacje, które powinny się zawiązywać pomiędzy głównym bohaterem i innymi postaciami. A to przecież miało lub powinno być nicią dramaturgiczną tego przedstawienia, wszak nie monodramu z udziałem statystów.

Jeśli napisałem wcześniej, że klęski nie ma, miałem na myśli dobre przyjmowanie przedstawienia przez publiczność. Jego rozmach, widowiskowość, plastyczność uwodzą wielu widzów. Dobrze, że teatr nie jest pusty. Szkoda, że to teatr spłaszczony, jednowymiarowy w tym przedstawieniu, zbanalizowany.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji