Sztuka "Z Rolą"
Sztuka Aleksandra Cassony jest utworem, jak to się mówi, problemowym. Tych problemów można by tu wyłowić kilka, ale centralny i najważniejszy dotyczy sprawy teatru. Teatru rozpatrywanego nie jako określona gałąź sztuki i nie jako swoisty mikrokosmos społeczny (wspólna praca grupy artystycznej, "życie zakulisowe" itd.}) lecz raczej jako pewne zjawisko filozoficzno-moralne. Teatr jako złuda przekształcająca rzeczywistość. Fikcja wkraczająca w życie realne; celowo spreparowana konstrukcja, mająca dopełnić, czy nawet całkowicie zmienić niedoskonale układające się losy jednostek.
Zagadnienie to nie uderza swą szczególną nowością; i jakkolwiek Cassona jest pisarzem wybitnym (w jego ojczyźnie - w Hiszpanii - zestawiają go nie z byle kim, bo z jednym z najświetniejszych poetów i dramaturgów współczesnych - z Federico Garcia Lorką), nie zdaje mi się, by w tym utworze otrzymało jakieś ciekawsze oświetlenie lub zostało choć trochę pogłębione. Przeciwnie - schemat fabularny, w jaki oprawił je autor, znany jest już dobrze z różnych wersji dawniejszych, i to o wiele zręczniej i konsekwentniej skonstruowanych. Swoista instytucja "dobroczynna", podsuwająca rozmaitym okaleczonym przez życie kopciuszkom fikcyjnych królewiczów z bajki: ten temat podjął w efektownej, choć raczej powierzchownie potraktowanej sztuce wiele lat temu Jewreinow ("To co najważniejsze"); z drugiej strony wyłania się tu zagadnienie trawestacji, obosieczny problem gry, która zawsze może obrócić się przeciwko samym jej uczestnikom i sprawcom, mącąc i niwelując we własnym ich odczuciu płynną granicę między urojeniem a rzeczywistością; to znów wątek przewijający się poprzez całą twórczość Pirandella, który znajduje dlań coraz to inne, a niemal zawsze podbudowane intelektualnie i "przylegające" scenicznie wcielenia ("Tak jest jak się wam wydaje", "Henryk IV" i in.). Sztuka Cassony o każdy z tych problemów zahacza, ale tylko jakby ześlizgiem, od strony samej powierzchni zagadnienia - w "popularnym (aż nadto) wydaniu"; autor dołącza do tego jeszcze zabójczo sentymentalny motyw romansu, i dla wszystkich tych elementów nie umie znaleźć wspólnego mianownika formalnego, wewnętrznej więzi konstrukcyjnej. Akt I, ukazujący tajemniczą "fabrykę iluzji", ową domenę szlachetnego dobroczyńcy ludzkości, doktora Ariela, utrzymany jest w tonie komediowej, chwilami nieomal farsowej, mistyfikacji; akt II obrazuje ciche szczęście rodzinne w manierze przypominającej komedię mieszczańską sprzed I wojny światowej; z aktem trzecim wkraczamy w wymiar napięć patetycznych i ibsenowskiej zgoła gęstwy uczuć. Słowem, trzy różnorodne warstwy dramaturgiczne, z których każda sobie dramat skrobie. A wszystko skąpane w tzw. poetyckości, jak w sosie pełnym mdlącej słodyczki...
A jednak sztuka ma walor autentycznej teatralności, tylko że nie wynika on ani z owej raczej wątpliwej "filozofii teatru", stanowiącej jej właściwą tematykę, ani - tym bardziej - z jej kompozycji. Dotyczy natomiast rysunku i przeprowadzenia głównej roli w tym utworze - roli Babki. Na jej to użytek zostaje skonstruowana przez Dyrektora owego hiszpańskiego "teatru snów" jedna z jego wymyślnych scenerii; i chwilami odnosi się wrażenie, że na jej również użytek skonstruowana została i cała ta sztuka - "Drzewa umierają stojąc". Po prostu wydaje się, że autor miał przed oczyma jakąś znakomitą aktorkę, dla której specjalnie napisał rolę - a całą filozofię i wszystkie romansowe perypetie dofastrygował do niej później, jako mniej lub bardziej udany ornament. Mniejsza oczywiście o prawdopodobieństwo tej, całkiem zresztą niesprawdzalnej, hipotezy; tu chodzi o charakter owej roli, tak bardzo, tak typowo teatralnej - w dobrym tego słowa znaczeniu. Jest to wielka rola; wielka nie w tym sensie, jaki my dziś nadajemy temu pojęciu, a więc w sensie pogłębienia psychologicznego, czy reprezentatywności społecznej samej postaci literackiej, ale w rozumieniu dawnej tradycji teatralnej - jako materiał dla autonomicznej twórczości aktorskiej. Autor dał tutaj tylko doskonale "podgotowaną" kanwę, osnowę pod dowolny wzór, którego indywidualne wypełnienie zależy od każdorazowego wykonawcy - od aktora. Tak chyba zarysowuje się postać starej pani Balboa, która w materiale samego tekstu ukazana jest jakby w paru odrębnych wcieleniach, nie powiązanych w jednolity wizerunek psychologiczny. Nic nie wskazuje na to, że prosta, naiwna, niepraktyczna "babunia" z II aktu zdobędzie się na przenikliwość, trzeźwe widzenie rzeczywistości i heroiczne opanowanie, jakie wykazuje znagła w akcie końcowym. Do aktorki należy odnalezienie brakujących ogniw, dobudowanie i scalenie poszczególnych, izolowanych rysów w organiczną pełnię, w charakter.
Tego dokonać może tylko wielka aktorka, aktorka nie będąca tylko odtwórczynią, ale i pełnoprawnym współtwórcą. I to właśnie czyni w warszawskim przedstawieniu Ćwiklińska. I to także na innej zupełnie zasadzie czyni w spektaklu Teatru Żydowskiego Ida Kamińska.
Kamińska od początku daje pani Balboa jakąś podszewkę rezygnacji i delikatnego smutku, przebijającego poprzez największe nawet jej rozradowanie i podniecenie wobec spełnienia się jej najgorętszego marzenia: powitania po wieloletniej rozłące ukochanego wnuka. Można by powiedzieć, że cieszy się ostrożnie - tak jak to się dzieje ze starymi ludźmi, mającymi za sobą nadmiar bolesnych doświadczeń. Kataklizm III aktu: odkrycie całej fikcji, okrucieństwo losu, który demaskuje w jej oczach wyidealizowanego przez nią wnuka - zastaje ją jakby podświadomie przygotowaną. Tak jakby w najgłębszym zakątku serca od początku żywiła niejasne obawy, że cała sielanka, w którą każą jej wierzyć, jest tylko snem... Z mnóstwa subtelnych, precyzyjnym piórkiem zarysowanych detali, frapujących swym autentyzmem psychologicznym, powstaje portret -miniaturka, uderzająca życiem i prawdą. Nie ma tu żadnych niespodzianek: śledzimy z pełnym zrozumieniem i poczuciem organicznej konieczności cały proces wewnętrzny bohaterki. Przemiana jej - uwznioślona i uszlachetniona głęboką dramatyczną ekspresją artystki - mieści się w kategoriach naszego doświadczenia, jest niejako realistycznie sprawdzalna.
Zupełnie inaczej wygląda to u Ćwiklińskiej. Czarująca, pełna uśmiechniętej ufności do świata, niedoświadczona i rozkosznie niepraktyczna jej "babunia" z II aktu, uosobienie serdeczności, pogody, tego co Francuzi określają jako "douceur de la vie" - niczym nie przygotowuje nas do swej postawy w finale sztuki. Stosunek nasz do niej układa się analogicznie jak stanowisko jej męża, pana Balboa, i podobnie jak on pragniemy ją tylko jak najczulej ochraniać, osłaniać przed wszelkimi twardziznami życia, nie dopuszczając nawet myśli, by to urocze stworzenie mogło doznać jakiegokolwiek bolesnego rozczarowania. I oto stajemy się przerażonymi świadkami ciosu, który spada na tę srebrzystą głowę; i oglądamy gest pełen powściągliwej, głębokiej patetyczności; i milczenie ostateczne, i nagłe zamknięcie się w sobie istoty śmiertelnie zranionej; i w jednym momencie dokonywające się przeobrażenie rozpieszczonego starego dziecka w odpowiedzialnego człowieka, umiejącego dźwigać swój krzyż z milczącą godnością. I wierzymy w to wszystko, wierzymy w całkowitą naturalność tego w gruncie rzeczy nieprawdopodobnego procesu psychicznego, w to nagłe ujawnienie się nieprzeczuwanych elementów dojrzałości wewnętrznej, siły charakteru i głębokiej mądrości. Wierzymy, że ta niedoświadczona i prostoduszna stara dama umie wykazać naraz tyle gorzkiej wiedzy o naturze człowieka; że potrafi zdobyć się na siłę i bezwzględność, odrzucając bezapelacyjnie najdroższą sobie istotę; że zbierze nawet siły na zagranie bohaterskiej komedii, aby nie sprawić zawodu ludziom, którzy chcieli jej pomóc. Powiązanie ze sobą wszystkich tych zjawisk życia wewnętrznego, które w wymiarze normalnego następstwa przyczyn i skutków psychologicznych mogłoby się wydawać zupełną dowolnością - tutaj, w interpretacji Ćwiklińskiej podbija nas swą prawdą i konsekwencją. Taka jest moc sugestii, magia wielkiej sztuki aktorskiej. Poczucie szczególnej odświętności, doznawanej przez nas przy okazji tego przedstawienia, płynie zresztą nie tylko z niezwykłej rozkoszy - nieomal sensualnej - jaką nas darzy mistrzostwo Ćwiklińskiej w przeprowadzeniu roli; płynie jeszcze z nagłego owionięcia nas przez lekki, leciutki powiew z jakiegoś zamkniętego, zdawałoby się, na głucho zakątka: z lamusa pamiątek, gdzie pośród albumów z poezjami, listów pisanych odręcznie i układanych w pakieciki przewiązane wstążeczką, snuje się nikły zapach lawendy - a może wody kolońskiej Johann Maria Farina... Zapach ten sam, który owiewał nasze matki, gdy płonące od wewnętrznego podniecenia, pochylały się nad naszymi łóżeczkami przed wyjściem do teatru. Spieszyły tam, w to miejsce czarodziejskie, nie tylko po to, by zachłysnąć się upajającym eliksirem poezji, marzenia, gry namiętności; spieszyły tam jeszcze i po to, by zobaczyć, usłyszeć, zetknąć się choćby poprzez rampę, z żywą, konkretną osobowością aktora. Kochały tego aktora, miały do niego bardzo bezpośredni stosunek - podobnie zresztą, jak i ich mężowie i młodzi synowie w uczniowskich mundurkach. To ich ówczesne zafascynowanie aktorem teatralnym różniło się zasadniczo od dzisiejszego kultu gwiazd filmowych; stanowiło jakby przedłużenie tego tajemniczego zespolenia, jakie zawiązuje się - a przynajmniej powinno się zawiązać - między widownią i sceną w czasie trwania spektaklu. Stosunek publiczności do Mieczysławy Ćwiklińskiej zachował w sobie coś z tego dawnego poczucia żywej i bezpośredniej więzi z osobowością aktora. Nie, na pewno Ćwiklińska nie jest tylko abstrakcyjnym nazwiskiem na afiszu, mętnie kojarzącym się w umyśle przeciętnego widza z doraźnie wykonywaną rolą. Ćwiklińska jest żywą, realną panią Miecią, którą kochamy nie tylko za jej wspaniałe aktorstwo - ale za to w ogóle, że j e s t. I to jest dodatkowy element owej pięknej, prawdziwej teatralności, łączącej się z wydarzeniem, jakie stanowi występ Ćwiklińskiej w sztuce Cassony.