Biedny Fredro
KOŃCZĄC swoje przemówienie przed kurtyną prof. Bogdan Zakrzewski powiedział uprzejmie, że "Wielki człowiek do małych interesów" to wprawdzie jedna ze słabszych komedii Fredry, ale odpowiednia reżyseria i dobre aktorstwo mogą uczynić z niej sceniczny brylant. Uprzejmość znakomitego fredrologa nic jednak nie pomogła. To, cośmy zobaczyli jako finał jubileuszowych uroczystości, nie bardzo pasowało do teatru, który pamięta "Zemstę" w reżyserii Henryka Szletyńskiego (z Janowskim - Cześnikiem, Karłowskim - Rejentem i Krzyskim - Papkinem) oraz "Śluby panieńskie" w inscenizacji Marii Wiercińskiej (z Krafftówną w roli Klary i Przegrodzkim w roli Albina).
Maria Straszewska oczywiście wiedziała, że "Wielki człowiek do małych interesów" nawet w minimalnym stopniu nie umywa się do tych dwóch arcydzieł fredrowskiego komediopisarstwa. Starała się więc braki utworu reżysersko "nadrobić". W jaki sposób?
Przede wszystkim uczyniła wszystko, żeby było jak najśmieszniej. Dlatego poprowadziła aktorów w kierunku bezgranicznej błazenady i szarży. Najwyraźniej unaocznia to fakt powierzenia roli Dolskiego, który w intencjach autora jest wprawdzie dość żałosnym, ale przecież amantem, Tadeuszowi Wojtychowi, aktorowi na pewno dobremu, lecz o predyspozycjach tzw. charakterystycznych, nie mających nic wspólnego z cechami przypisywanymi amantom właśnie. Żeby zaś było jeszcze śmieszniej, Wojtych - operując obfitym asortymentem wypróbowanych "numerów" farsowych (że nie powiem: cyrkowych) - doprowadza rolę Dolskiego do zupełnej karykatury. Gra więc postać jak gdyby z całkiem innej sztuczki.
Każdy zresztą z aktorów gra tu na własną rękę. W niektórych wypadkach jest to "ręka obronna". Np. Ferdynand Matysik trafnie, bogato i ciekawie interpretuje tytułową rolę "jenialnego" Jenialkiewicza. Nieustannie powtarzane przezeń zapewnienie: "Spuść się na mnie" brzmi naprawdę zabawnie, a jednocześnie daje okazję do ironicznej uwagi, że teatr popełnił błąd spuszczając się na taką reżyserię, której rezultatem jest inscenizacyjny chaos.
Nie wiadomo bowiem, czym reżyserka może uzasadnić takie innowacje, jak przeniesienie tutaj z "Zemsty" piosenki Papkina o kocie, który "pani matko, narobił mi w pokoiku łoskot". Chyba znowu tylko dążeniem do tego, by było śmieszniej, i złudną nadzieją na wzbogacenie utworu zaletami, których sam w sobie nie posiada.
Ostateczny efekt jest taki, że chociaż Halina Śmiela ma wiele dziewczęcego wdzięku w roli kokieteryjnie nieśmiałej Anieli, Anna Koławska dobrze się prezentuje jako energiczna amazonka Matylda, a Zygmunt Bielawski zaciekawia zupełną transformacją charakteryzacyjną w roli starego rządcy Telembeckiego i chociaż każdy z aktorów robi, co może, w sumie nikt nie może zbyt wiele, bo nie zdoła zewrzeć w sceniczną całość tego widowiska, które rozsypując się, skłania tylko do melancholijnego westchnienia:
Biedny Fredro! Setną rocznicę jego śmierci uczczono wprawdzie sesją naukową i wystawami, nadaniem jego imienia szkole, a nawet uroczystym umyciem pomnika na wrocławskim Rynku; nie umiano jej jednak uczcić tym, co dla komediopisarza najważniejsze: dobrym spektaklem jego odpowiednio wybranego dzieła teatralnego.