Machina Leibniza Piekła nie zachwyca
1.
Ongiś bywało, że przedsiębiorca teatralny sam pisał sztuki, sam w nich grał, decydując przy okazji o kształcie przedstawienia. Szekspir, Molier, Bogusławski - oto głośniejsze przykłady. Dzisiaj specjalizacja posunęła się tak daleko, że aktor nie wie, co gra, autor nie poznaje swojego dramatu na scenie, a mecenas - teatry, jak wiadomo, w większości krajów świata są subwencjonowane - nie ma ochoty oglądać tego, na co łoży pieniądze. Co gorsze: i publiczność nie ma chęci na teatr.
I oto zdarzyło się - i to w Polsce, w Krakowie - że aktor napisał sztukę. Sam ją wyreżyserował (niestety, nie powierzył w niej sobie żadnej roli; rozumiem - trudno być aktorem w przedstawieniu, które się samemu reżyseruje, zwłaszcza gdy jest to zarazem debiut autorski). Nie byłoby w tym jeszcze nic godnego uwagi, gdyby nie to, że i sztuka, i spektakl spodobały się. Zarówno krytykom, jak i widzom przychodzącym do teatru z czystego amatorstwa. Nie twierdzę, że Tadeusz Bradecki - bo o nim tu mowa - jest krakowskim Szekspirem. Wszakże jego debiutancki dramat napisany jest na tyle sprawnie i oryginalnie, z tak dużym wyczuciem sceny, że warto mu przyjrzeć się bliżej. Tym bardziej, że współczesna dramaturgia nadmiarem takich właściwości nie grzeszy.
Dlaczego mówię, że aktor i zarazem reżyser napisał sztukę, a nie - że dramatopisarz wyreżyserował własny utwór? (Choć może się tak ułożyć, że społeczny prestiż pisarstwa Bradeckie-go przerośnie jego osiągnięcia aktorskie i reżyserskie.) Otóż decyduje o tym przede wszystkim chronologia: jako dramatopisarz Bradecki dopiero debiutował, zaś aktorem w Starym Teatrze jest już od lat dziewięciu (w 1977 roku ukończył wydział aktorski krakowskiej PWST). Grał w przedstawieniach wybitnych reżyserów : Grzegorzewskiego, Hubnera, Jarockiego, Wajdy. A także w filmie Zanussiego (ów młodzieniec marzący o Himalajach w filmie "Constans" - to właśnie przyszły autor sztuki o Leibnizu). W kilka lat po zostaniu aktorem ukończył wydział reżyserski i zrealizował w Starym Teatrze "Biednych ludzi" Dostojewskiego (we własnej adaptacji, 1983 r.). Widziałem to przedstawienie: charakteryzowało się subtelnie poprowadzonymi rolami i jawną teatralizacją działań aktorskich. Już wtedy posłużył się Bradecki chwytem teatru w teatrze, który to chwyt pełni dość istotną funkcję we "Wzorcu dowodów metafizycznych" - debiucie dramaturgicznym adaptatora ,,Biednych ludzi".
2.
Gdy patrzymy na program teatralny, na afisz, na stronę w "Dialogu", na której zaczyna się sztuka Bradeckiego, przypominają nam się strony tytułowe książek siedemnasto- i osiemnastowiecznych. Sposobem ułożenia tytułu autor nawiązuje bowiem wyraźnie do tamtegoczesnych zwyczajów pisarskich. Oto ów tytuł w pełnym brzmieniu: "Wzorzec dowodów metafizycznych, to jest ostateczne rozwiązalne kwestii diabelskiej czyli tragiczna historia doktora Faustusa, którą na nowo napisał i do wystawienia przysposobił Gottfried Wilhelm Freiherr von Leibniz na powitanie u źródeł Bad Pyrmont imperatora Wszechrosji Piotra Pierwszego Romanowa przez anglosaskich komediantów Williama Schillinga 7 czerwca R.P. 1716 odegrana."
Co przeczytawszy, znamy - przynajmniej w zarysie - charakter sztuki, jej poetykę, i niektóre persony. A także podejrzewać możemy, jak skonstruowane będą węzły dramaturgiczne. Dodać jednak trzeba, że Bradecki nie napisał dramatu historycznego: rzecz jest pełna anachronizmów. Istniał, co prawda, zespół komediantów Williama Schillinga, grający przeróbkę "Tragicznych dziejów doktora Fausta" Ch. Marlowe'a, ale czynił to kilkadziesiąt lat wcześniej. Leibniz, owszem, znał cara Piotra I osobiście, skonstruował maszynę liczącą a w 1716 roku "dożywał swych dni w Hannowerze", zaś władca Wszechrosji rzeczywiście w czerwcu tegoż roku przebywał na kuracji w Bad Pyrmont, niemniej opisany w sztuce spektakl nie został wówczas odegrany. Ani w żadnym innym miejscu i czasie. Co więcej: tytuł Imperatora, którym w sztuce określa się Piotra I, tenże przybrał dopiero w 1721 roku, zaś śmierć jego syna Aleksego, o której mówi się już jako o fakcie dokonanym, mogła nastąpić dopiero, co ustalono jednoznacznie, w roku 1718. Bradecki skonstruował zatem sytuację "syntetyczną": nie tyle liczył się z faktami, ile z wektorami owych faktów. Także i Leibniz, choć mocno przypomina postać rzeczywistą, jest tworem "syntetycznym": sam autor przyznaje że w wypowiadanych przez niego kwestiach "doszukać się można również ech Bacona, Spinozy, Kartezjusza i Hobbesa".
Tak więc Leibniz to uosobienie filozofii Rozumu. A kim jest w sztuce Piotr Pierwszy Romanow? Czy to również postać "syntetycznego" władcy? Otóż nie, tym razem mamy do czynienia ze specyficzną "idealizacją": Piotr I w sztuce Bradeckiego nie jest projekcją swojego historycznego pierwowzoru (w spisie osób postać tę określa się zresztą jako kukłę), nie jest również "summą" oświeconych władców. To władca-reformator. Nie tyle człowiek, ile idea władcy (stąd - między innymi - posłużenie się drewnianą kukłą). Przypomnijmy, że rzeczywisty Piotr I, wprowadziwszy w 1722 roku "Tabelę o rangach", naruszył podstawy feudalizmu i próbował zorganizować państwo na kształt machiny Leibniza (niekoniecznie korzystając przy tym z wcześniejszych podpowiedzi filozofa, jako że sam uważał się - w rozumie - za równego filozofom). Bradecki czyni cara widzem spektaklu przygotowanego przez Leibniza (tekst) i Schillinga (prowadzenie trupy aktorskiej). My, autentyczni widzowie, oglądamy przedstawienie niejako "przy okazji". Aleć spektakl wymyka się z rąk Leibnizowi: w walce o Fausta, którą osobiście prowadzi filozof, przyjąwszy na siebie aktorskie obowiązki, miał triumfować Rozum, co byłoby poglądową lekcją dla władcy zasiadającego na widowni. W ostatecznym rachunku zwycięża jednak Piekło.
Rzecz jasna, Bradecki nie mówi niczego nowego. Bardzo udatnie i z wdziękiem przypomina rzeczy znane. Przy tym kwestie moralne, ontologiczne - i jakie tam jeszcze - nasyca humorem. Sprzyja temu poetyka teatru w teatrze, a także język dramatu. Sztuka napisana jest bowiem nieregularnym wierszem, co - wydobywając konwencjonalność dialogu, jego sceniczną sztuczność - umożliwia zarazem czynienie różnorakich aluzji. I tak we fragmencie: "Gdyby Dobro (...) miało okazać się nagle pułapką Diabła (...) zawaliłby się wszelki porządek rzeczy i świat nie światem byłby lecz koszmarem a Bóg nie Bogiem świata ale -" potrzeba rymu podpowiada nam brakujące słowo i odsyła do arcydramatu Mickiewicza. Rym we "Wzorcu..." bardzo często jest częstochowski, głównie w partiach, gdy aktorzy trupy Schillinga mówią o granym przez siebie spektaklu - tak użyty, miast razić, podnosi walory stylizacyjne języka.
3.
Spektakl Bradeckiego oglądałem w rok po premierze. Recenzenci piszący o prapremierowym przedstawieniu marudzili nieco: owszem, podobała im się sztuka, lecz nie zadowalało wykonanie. Jacek Sieradzki pisał: "aktorzy jednego z najlepszych zespołów w kraju (...) wykonują swe zadania jak należy, lecz jakby bez przekonania. Jakby odmawiali udziału we wspólnej zabawie, nie czując jej, nie akceptując, nie bawiąc sie nią" ("Twórczość nr 10, 1985). Wydaje mi się, że przez ten czas spektakl nabrał wigoru. Nabrała zwłaszcza wyrazistośći
rola Andrzeja Kozaka. Jego Leibniz ewoluuje: od hardej pewności siebie poprzez zwątpienie ku krańcowej rozpaczy. Gdy w ostatniej scenie pojawia się ze źle przymocowanymi skrzydłami (aktor grający anioła zapodział się gdzieś, więc filozof z samozaparciem podejmuje jego kwestię), wygląda zaiste jak upadły Anioł Rozumu. Krzysztofa Globisza za rolę Mefista chwalono już wcześniej - po roku nadal należą się brawa aktorowi. Zresztą większość wykonawców poddała się magii tekstu Tadeusza Bradeckiego i muzyki Zygmunta Koniecznego, uwierzywszy chyba w końcu w sensowność tego, co robią. Jednak przytoczona uwaga recenzenta w pewnej mierze zachowuje swoją moc: odnosi się to zwłaszcza do Edwarda Lubaszenki, który gra Fausta bez przekonania. A szkoda, bo w kostiumie zaprojektowanym przez Jana Polewkę wygląda bardzo malowniczo.