Artykuły

Nasza śmierć

"Nasze miasto" w reż. Szymona Kaczmarka w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Aleksandra Sowa w serwisie Teatr dla Was.

Na początku był obłęd. Ludzie zajęci powtarzaniem tych samych, w większości bezsensownych czynności zamknęli się w swoich mikroświatach rządzonych monotonią i konwenansami. Niektórzy łączyli te małe światki w większe, ale w efekcie nie stawały się one bardziej otwarte. Wręcz przeciwnie - ich hermetyczność okazywała się jeszcze bardziej nieznośna, razem z całym bagażem przyzwyczajeń i pozorów. Pochopne decyzje, zgodne z naturalnym biegiem życia w naszej mikrospołeczności, w przebłyskach ustępowały świadomemu poczuciu własnych pragnień i potrzeb. Ale to tylko przebłyski, znikające, aby nie zakłócać dalej rytmu miasteczka i organicznie z nim zespolonych ludzi, zachowań. Trzeba trwać, trwać aż do śmierci, która okaże się tylko przejściem na jakąś inną, drugą stronę. Najupiorniejsze, że po tym przejściu nie zmienia się nic.

Dramat Wildera to studium umierania. Ale w najmniejszym stopniu chodzi o fizyczne schodzenie z tego świata. To, co jest głównym tematem, to umieranie w poczuciu beznadziei i bezsensowności, śmierć z niespełnienia, w przymuszonych decyzjach, poczuciu że nie ma innej drogi niż pozostanie w nudzie miejsca, które nie ma nic do zaoferowania.

Kaczmarkowi udało się oddać tego ducha, a nawet przez miejscowe podkreślenia albo eliminacje pewnych partii tekstu, zintensyfikował i rozjaśnił przekaz, pokazując tym samym różne drogi interpretacji dramatu.

Schematyczność w inscenizacji, ograniczenie scenografii do symbolicznych przedmiotów zaznaczających osobne przestrzenie, zwraca uwagę na aktorów i ich niejednoznaczne postaci. Barwne, trochę groteskowe stroje nie tylko wprowadzają wizualną różnorodność, ale podkreślają cechy charakteru, albo wizerunki, jakie starają się tworzyć. Nie ma tu jednak zbędnej tautologii, bo i ludzie mają wiele twarzy - surowa matka uśmiecha się na pokaz, ojciec-autorytet okazuje się pantoflarzem z fobią społeczną, beznamiętna nastolatka pokazuje zdolność do odczuwania emocji... Gra relacji międzyludzkich, uzależnienie, mieszanie rodzinnej miłości z erotyzmem i podszycie kazirodztwem - bardzo wiele jest w tych niepozornych marionetkach.

W tym wszystkim animator całego przedstawienia - Reżyser, jak demiurg, tworzy układankę ze strzępów opowieści, kreując uniwersalną historię ludzkiego życia, a jednocześnie poddając pod rozważania refleksję na temat pozycji artysty i roli sztuki z jej skłonnością do opowiadania tego, co codzienne i jednoczesną autotelicznością.

Mimo że koncepcja twórców okazała się ciekawa, coś się w przedstawieniu momentami rozłaziło i trudno powiedzieć, czy było to rozłażenie programowe, czy efekt uboczny. Być może to ta przesadna pretensjonalność niektórych dialogów, może zbyt długa solówka Webba (Tomasz Cymerman) - dyskusja z wyimaginowaną publicznością, początkowo zabawna, ale po entym powtórzeniu sekwencji wydarzeń, już nudnawa i raczej żenująca. Może to pauzy Reżysera (Szymon Czacki), czasem nie wiadomo, czy zamierzone, czy przypadkowe, szczególnie że już pierwsze zdanie sztuki okraszone było wyraźnym przejęzyczeniem, które potem zdarzały się jeszcze kilka razy idąc w parze z nieprecyzyjną dykcją. Trochę technicznych poślizgów się zdarzyło, choć przedstawieniu i tak wybacza się sporo, bo utrzymane jest w stylistyce, która dopuszcza jakiś margines improwizacji, więc nawet potknięcia, choć nie niewidoczne, rażą mniej.

W "Naszym mieście" wszystko jest jak gdyby odwrócone do góry nogami i to zupełnie zmienia możliwości odbioru - z racjonalnej możliwości oceny na instynktowne poddanie bodźcom. Znamienne może się wydawać, że początkowo konfundujące, niektóre sceny odsłaniają nam sensy oczywiste, z którymi trudno dyskutować i wydają się konieczne, akurat w takim miejscu i takim kontekście, jak proponują twórcy. Tak jak obraz leżącej na ziemi, sztywnej Emily (fantastycznie zimna i zdystansowana Karolina Sokołowska), nad którą tragikomiczne lamenty wznoszą wszyscy, prócz jej świeżego męża, pierwszej i ostatniej "miłości" - Georga (Grzegorz Grabowski), który nagle znika ze sceny... jako jedyny żyjący poza obrazem rodziny, która już przeszła na tamten świat? A może jako fanaberia, wyobrażenie? To symboliczne, ale uciekające od patosu zakończenie uświadamia nam prawdę banalnie prostą: wszystko się kiedyś skończy i wszyscy umrzemy. Niektórzy jeszcze za życia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji