Dwie kreacje
Andrzej Hiolski i Krystyna Jamroz - oto para aktorów i śpiewaków, których udział w premierowym przedstawieniu "Diabłów z Loudun" Krzysztofa Pendereckiego pozostawia niezapomniane wrażenia, utrwala się z największą siłą. Chwaląc od razu na wstępie tę parę wykonawców nie chcę odwracać tu tradycyjnych proporcji i zasług. W końcu to, co można wygrać i wyśpiewać zależy i od materiału muzycznego i od tworzywa literackiego, od działania reżysera, od udziału wreszcie pozostałych realizatorów i wykonawców, bez których wartościowego wkładu nic by nie znaczył pojedynczy wysiłek artystyczny... Jakże jednak wspaniałe postaci sceniczne księdza Grandier i Matki Joanny od Aniołów stworzyła ta para. Już sama możliwość użycia słowa aktorstwo przy ocenie występów wokalistów w widowisku muzycznym jest okazją w końcu tak rzadką, że może starczyć za największy komplement. Śpiewak stoi przecież przed podwójnie ciężkim zadaniem: musi pokonać wszystkie trudy swojej partii wokalnej, nie zapominając przy tym, że jest na scenie. O ile łatwiej radzić sobie z tym w tradycyjnej operze, gdzie błahe libretto zamienia najczęściej widowisko w "koncert w kostiumach".
Jak wielkiej sztuki wymagało to od artystów - kreujących dwie główne partie - którym dzieło Pendereckiego postawiło zadania o szczególnej trudności wokalnej, a sam dramat sceniczny wymagał uprawdziwnienia postaci przez rzetelną grę. Krystyna Jamroz i Andrzej Hiolski w pełni zasłużyli na tę wielką owację, jaką zgotowała im publiczność po przedstawieniu w nagrodę za piękny śpiew i nie spotykany dotychczas na scenach naszych teatrów muzycznych tak piękny popis aktorstwa.
Ale wróćmy do całości warszawskiej premiery. Z radością trzeba przede wszystkim stwierdzić, że dobra passa Teatru Wielkiego trwa. Ten rok obfitował przecież w udane premiery, w rewelacyjne występy gościnne artystów o światowej pozycji. Wzbogacenie repertuaru o "Diabły z Loudun" ma szczególne znaczenie. Głównie dlatego, że na reprezentacyjnej scenie narodowej znalazło się kolejne dzieło rodzimego twórcy, którego kompozycje sławne już się stały daleko poza krajem.
"Diabły" oglądałem dwa razy. Ale oba na scenie Teatru Wielkiego i to w odstępach zaledwie dwóch dni. Nie znam żadnych innych przedstawień, jakie odbyły się w świecie. Wolny byłem za tym od tych "dziedzicznych" obciążeń, jakie mają ci, którzy uczestniczyli w prapremierze hamburskiej, widzieli spektakl w Stuttgarcie czy w kilkunastu innych krajach - w Europie i poza Oceanem. To uwalniało od robienia porównań: liczył się tylko ostateczny efekt artystyczny...
Zacznijmy od muzyki, dyrygował Mieczysław Nowakowski. Największym zaskoczeniem była dla mnie umiejętność podporządkowania jej wymogom dziejącego się na scenie dramatu. Bałbym się określenia - w odniesieniu do muzyki w "Diabłach" - że jest ona "ilustracyjna". To byłoby może krzywdzące dla kompozytora. Ale przecież zaledwie trzy, cztery fragmenty tej wielkiej partytury mogłyby tu żyć poza sceną własnym, odrębnym bytem koncertowym. A przecież Penderecki do czasu skomponowania "Diabłów" (swej pierwszej opery) pisał wyłącznie na estradę. Ta dojrzałość czy - lepiej może - wyczucie reguł teatru muzycznego jest jeszcze jednym potwierdzeniem genialności tego twórcy.
Druga sprawa: użycie nowatorskich środków. To oczywiste, że jest to utwór muzyczny (zarówno w partiach orkiestry, jak chóru i solistów) na wskroś nowoczesny. Ale znowu: nie jest to kuglarskie żonglowanie modernistycznymi sztuczkami dla samej zabawy. Może z faktu, że Penderecki jest autorem zarówno libretta, jak i muzyki do "Diabłów" wynika umiar i jednorodność zastosowanych i wykorzystanych środków. Ma to szczególny walor dla widza i słuchacza: wiedząc przecież, że akcja rozgrywa się w pierwszej połowie XVII wieku - ani przez chwilę muzyka nie wtłacza nas na siłę w drugą połowę XX wieku. Ale tę umiejętność "patynowania" swojej muzyki znamy już u tego twórcy z jego "Pasji", "Jutrzni" czy innych dzieł mniejszego formatu.
Reżyseria Kazimierza Dejmka i scenografia Andrzeja Majewskiego. Zestawiam te dwie strony widowiska razem, ponieważ jednorodnie łączą one w tym spektaklu wydarzenia. Światła wydobywają z mroków postaci dramatu, na które przychodzi kolej wygrania swych kwestii. Główni bohaterowie usytuowani na pierwszym planie pustej sceny, przypominają posągi ze starych rzeźb. Stopniowo ożywając na chwilę, by wprowadzić nas w rodzącą się intrygę. Ten sposób, statyczność, tym większe daje jednak efekty, kiedy rozwijająca się akcja wzbogaca się ruchem coraz większej liczby wykonawców, aż po apoteozę męczeńskiej śmierci księdza Grandier, kiedy narastająca dramaturgia całego widowiska osiąga apogeum. Na scenie, w orkiestrze, w tłumach solistów i chórów wypełniających swymi głosami, zda się cały teatr.
Godny uznania jest również umiar, z jakim reżyser potraktował sceny egzorcyzmów i przesłuchań. Niezbrutalizowane zbyt realistycznymi środkami nic przecież nie traciły ze swego napięcia, nic z literacko-ideowych założeń libretta.
No i na koniec plejada znakomitych wykonawców: świetny kwartet sióstr: Klary (Maria Olkisz), Gabrieli (Halina Słonicka), Luizy (Irena Ślifarska) oraz Matka Joanna; pięknie śpiewana i z liryzmem zagrana partia Philippe (Urszula Trawińska-Moroz) i wszyscy pozostali artyści i aktorzy, występujący gościnnie, których jeżeli jednym tchem wymieniam, to nie z niedoceniania zasług ale właśnie dla podkreślenia, że udział każdego, bez względu na wielkość zadań, złożył się na całość tego wspaniałego widowiska muzycznego. A więc: Ojciec Barre (Bernard Ładysz), Laubardemont (Roman Węgrzyn), Rangier (Edward Pawlak), Mignon (Kazimierz Pustelak), D'Armagnac (Andrzej Szczepkowski), Conde (Zdzisław Klimek), Ambroży (Edmund Kossowski), Bontemps (Władysław Skoraczewski), Sędzia (Zbigniew Koczanowicz), Monnoury (Feliks Gałecki), Adam (Bogdan Paprocki). Już te nazwiska, najlepiej świadczą o staranności, z jaką często do małych ról wybrano artystów znanych nam z wykonań głównych partii na widowiskach premierowych.
Również i dla tych względów warto iść na "Diabły z Loudun" do Teatru Wielkiego. Zresztą o zainteresowanie publiczności jestem spokojny - warszawiacy znają się na dobrej sztuce.