Diabły Pendereckiego w Warszawie
O "Diabłach z Loudun" napisano więcej niż o jakiejkolwiek innej inscenizacji w warszawskim Teatrze Wielkim. Kilkuletnie perypetie tej pechowej premiery nieraz były przedmiotem zainteresowania prasy i wprost prowokowały do ironicznych uwag pod adresem Teatru, który nie umiał się z nią uporać. Gdy wreszcie jednak stała się faktem, wywołała falę recenzji i komentarzy tym większą, że poprzedzająca premierę naturalna atmosfera zaciekawienia i napięcia zyskała dodatkową podnietę w postaci krytycznych wypowiedzi kompozytora, który - obejrzawszy swoją operę na próbach - odniósł się do tej inscenizacji z dezaprobatą. Ślady tej dezaprobaty dostrzec można było następnie w wielu recenzjach, których autorzy usiłowali brać w obronę dzieło, krytykując przedstawienie. Namnożyło się przy tym nieporozumień, lecz równocześnie - co jest na pewno ważniejsze - premiera "Diabłów z Loudun" i związane z nią dyskusje zmusiły nas, by na przedstawienie operowe spojrzeć jako na dzieło teatralne. Ten ewenement - tak rzadki w naszej operze - należy zapisać na dobro spektaklu poza wszelką dyskusją.
Krytyczny stosunek Pendereckiego do inscenizacji Dejmka wyniknął, jak się zdaje, z nietrudnych do zrozumienia przesłanek. (Warto jednak zauważyć, że kompozytor, w czasie premiery przebywając w Stanach Zjednoczonych, nie oglądał przedstawienia w jego kształcie skończonym, ostatecznym, i swe opinie formułował tylko na podstawie obejrzanych prób; rozważając stanowisko Pendereckiego, o tym fakcie trzeba pamiętać). Pisząc "Diabły z Loudun" występował on w podwójnej roli: dramatopisarza i kompozytora. Było to dramatopisarstwo szczególnego rodzaju, bo Penderecki nie pisał dramatu o księdzu Grandier, lecz raczej układał go po swojemu, montował z gotowych elementów czerpanych z Huxleya i Whitinga. Głównym narzędziem przy tej pracy było nie pióro lecz nożyczki. Całkowicie wolny od Wagnerowskich ambicji literackich czuł się jednak nie tylko kompozytorem, lecz także twórcą odrębnego dzieła teatralnego. "Diabły z Loudun" jako dzieło muzyczne, stworzone przez kompozytora, zostały w świecie ocenione bardzo wysoko. Gdy jednak spojrzeć na nie jako na dzieło wyłącznie teatralne, łatwo można dostrzec szereg niedoskonałości, wynikających z braku doświadczenia scenicznego autora, może z pośpiechu, a może stąd, że w niejednym miejscu dramaturg ulegał tu kompozytorowi. Można podziwiać wybitny talent Pendereckiego-dramaturga, jego intuicję teatralną i zmysł konstrukcyjny, dzięki którym już pierwsza próba sceniczna przyniosła w wyniku dzieło tak interesujące, bogate, pełne napięć i głęboko przejmujące. Nie zmienia to faktu, że konstrukcja "Diabłów" jest dla teatru bardzo niewdzięczna; kalejdoskopowa zmienność, bardziej przypominająca budowę scenariusza filmowego niż libretta, niemal nieuchronnie naraża na szwank płynność przedstawienia, lub zmusza do daleko idącej umowności, która z kolei kłóci się z realistycznym charakterem poszczególnych scen. Przy tym wiele postaci, a nawet całych obrazów, pełni tu funkcję co najwyżej ornamentu - ich istnienie można uzasadnić jedynie fantazją autora, lecz nie wynika ono jako dramatyczna konsekwencja intrygi. Można je po prostu skreślić - bez uszczerbku dla całości. Podobnie i w samym tekście nie brak słów czy zdań nie koniecznych, a więc zbędnych, o znaczeniu wyłącznie ornamentalnym, a także konceptów wręcz trywialnych. Libretto "Diabłów z Loudun", pomimo swych niewątpliwych zalet i pociągających walorów scenicznych, nie jest więc utworem, w którym reżyser mógłby się zadowolić jedynie zrealizowaniem dyspozycji autora. Współpraca Dejmka z Pendereckim miała dwie fazy. W pierwszej układała się harmonijnie i jej wynikiem było szereg korzystnych zmian dokonanych w libretcie przez reżysera przy pełnej aprobacie autora. Skreślone więc zostały dramaturgicznie zbędne postaci de Cerisay i młodej wdowy Ninon, zrezygnowano też z jednej z początkowych scen, przedstawiającej Grandiera zażywającego kąpieli wspólnie z Ninon. Natomiast kilka innych scen rozbudowano, a dwie zostały dopisane: zaślubiny Grandiera i Philippe oraz starcie między Kondeuszem i de Laubardemont w obecności króla i kardynała Richelieu. Zmiany te uwypuklały intrygę polityczną i z drugiej strony wzbogacały rysunek psychologiczny głównego bohatera. Druga faza współpracy Dejmka z Pendereckim miała przebieg znacznie mniej harmonijny i właściwie straciła już cechy współpracy. Reżyser w trakcie pracy nad przedstawieniem stopniowo odchodził coraz dalej od realistycznej formy dramatu proponowanej przez autora, pozbawiając widowisko wszelkiej rodzajowości i dosłowności. Trudno powiedzieć, jakie nim kierowały motywy: czy zmysł artystyczny, który go zazwyczaj nie zawodził? czy zmysł logiczny, który kazał mu bezlitośnie odrzucać wszystko, co wydawało się zbędne? czy może był to objaw bezradności i braku jasno sprecyzowanej koncepcji scenicznej utworu? Tak czy owak, z barwnego, krwistego, sensacyjnego i miejscami wręcz trywialnego libretta powstało widowisko uduchowione, symboliczne i aż monotonne w swym ascetycznym pięknie.
Dezaprobata Pendereckiego wobec tej inscenizacji była więc dezaprobatą podwójną: autora i kompozytora. Jako autor dzieła teatralnego nie mógł zaakceptować tak daleko posuniętej ingerencji reżysera, zmieniającej styl i charakter utworu. Jako kompozytor odczuwał niekonsekwencję między swoją muzyką a stworzonymi przez reżysera nowymi sytuacjami scenicznymi. Pisząc tę muzykę miał na uwadze skomponowaną przez siebie akcję i ściśle określone działania sceniczne. Związek między nimi wydawał mu się tak nierozerwalny, że wszelkie zmiany - jego zdaniem - naruszały tę jedność, pozbawiały sensu muzykę, skomponowaną tak a nie inaczej właśnie ze względu na libretto i określoną treść poszczególnych scen. Wszystkie dotychczasowe inscenizacje jedynie utwierdziły w nim przekonanie o istnieniu tej jedności, tak że swoją muzykę był skłonny traktować niemal jako ilustrację i dźwiękowe dopełnienie rozgrywanej na scenie akcji. Stanowisko twórcy "Diabłów z Loudun" jest zrozumiałe, choć - oczywiście - skrajnie subiektywne. Dlatego, oceniając warszawską inscenizację, należy o tym stanowisku zapomnieć. Podobnie jak należy zapomnieć o innych inscenizacjach tego dzieła. Kazimierz Dejmek i natchniony Andrzej Majewski stworzyli bowiem niezwykle piękne widowisko operowe, dostarczające głębokich wrażeń artystycznych, których nie trzeba sobie mącić jałowymi porównaniami. Niewątpliwie, jest to inny teatr niż ten, który wymyślił i napisał Krzysztof Penderecki. Ale jest w nim tchnienie wielkiej sztuki, jakie na scenie operowej daje się odczuć niezwykle rzadko. Jest to widowisko ogromnie nastrojowe i malarskie, utrzymane w monochromatycznej gamie złoto-brązowej, uderzające pięknym grupowaniem postaci, podkreślonym wspaniałą grą świateł. Ascetyczna oszczędność środków i efektów inscenizacyjnych (nie dotycząca zresztą scenografii, a zwłaszcza cudownych kostiumów) sprawia, że poszczególne elementy oddziałują ze zdwojoną siłą. Każde słowo, każdy gest - mają znaczenie. Muzyka, jakby zwolniona ze swej służebnej, ilustracyjnej funkcji, usamodzielnia się, wysuwa na pierwszy plan. Słucha się jej z uwagą i napięciem, bo oszczędne działania sceniczne nie dominują nad nią, lecz raczej ją interpretują. Tutaj nie muzyka jest dopełnieniem teatru, lecz raczej teatr jest dopełnieniem muzyki. A jest to muzyka pierwszorzędna, bogata i znacznie bardziej wieloznaczna niż sądził kompozytor. I wydaje się, że Dejmek to właśnie usłyszał. A usłyszawszy, zdecydował się wystawić Pendereckiego-kompozytora, nawet wbrew Pendereckiemu-autorowi libretta. Doskonałego partnera znalazł w osobie Mieczysława Nowakowskiego, który nadspodziewanie dobrze zaprezentował się jako kierownik muzyczny i dyrygent przedstawienia. Tak starannie i wrażliwie grającej orkiestry dawno w Teatrze Wielkim nie słyszano. Również chór śpiewał z godną podziwu wyrazistością i muzykalnością. Krystyna Jamroz w roli Matki Joanny i Andrzej Hiolski w roli księdza Grandier wymagają właściwie osobnego studium - oboje tworzą postaci głęboko przejmujące pod względem muzycznym i aktorskim. Ale nie ustępuje im Urszula Trawińska-Moroz jako młoda Philippe, Bogdan Paprocki w świetnej,charakterystycznej roli aptekarza Adama, ani Bernard Ładysz w roli Ojca Barre. Zresztą w tym przedstawieniu wszyscy śpiewacy zasługują na pochwałę. Śpiewają przecież Halina Słonicka, Irena Ślifarska, Roman Węgrzyn, Kazimierz Pustelak, Zdzisław Klimek, Edmund Kossowski - nie sposób wszystkich wymienić. Rola w rolę to kreacje muzyczne, a czasem i aktorskie, aczkolwiek zestawienie z gościnnie występującym Andrzejem Szczepkowskim w roli d'Armagnaca jest dla niektórych śpiewaków niekorzystne. Jakże jednak musieli oni pracować, aby każde słowo tekstu plastycznie dotarło do widza!
Inscenizacja "Diabłów z Loudun" przez Kazimierza Dejmka - mimo wszystko - jest oceniana rozmaicie. Pryncypialiści głoszą, że dzieło dotychczas nieznane publiczności winno się wystawiać w kształcie maksymalnie zgodnym z wizją autora. Lecz - z drugiej strony - czy reżyser nie jest w takiej sytuacji obowiązany do wystawiania go tak, aby pokazać je od strony, którą uważa za najkorzystniejszą? Długo można by dyskutować, czy takie zabiegi reżyserskie, jakich terenem stały się "Diabły z Loudun" są dozwolone i w którym miejscu zaczyna się naruszenie praw moralnych kompozytora. Ale - z drugiej strony - potępienie tej metody byłoby wyrokiem śmierci na sztukę teatru. Nie rozstrzygając tej spornej kwestii - bo i któż ją rozstrzygnąć zdoła? - można powiedzieć jedno: teatr jest bodaj jedyną dziedziną życia, w której rzeczywiście cel uświęca środki. Ważny jest tylko ostateczny efekt, to znaczy przedstawienie i siła, z jaką przemawia ono do widza. Lecz tajemnicę tego efektu i prawo do stosowania wszelkich środków posiedli tylko nieliczni. Kazimierz Dejmek jest jednym z nich.