Dajcie mi głowę Fredry
Gdy przed kilkoma miesiącami dowiedziałem się, że Grzegorz Jarzyna planuje realizację "Ślubów panieńskich" Fredry, w moich oczach pojawiły się natychmiast niezdrowe, sadystyczne ogniki. "Nareszcie - pomyślałem - szykuje się jakaś porządna jatka." Kształt przyszłego spektaklu wydawał się przesądzony: oto Aleksander hr. Fredro w roli męczennika z Sienkiewiczowskiego "Quo vadis" i Sylwia Torsh (nowy pseudonim Jarzyny) jako treserka egzotycznych bestii, które najpewniej rozszarpią biedaka na strzępy. Nieprzypadkowo wcześniejsze przedstawienie artysty nosiło tytuł "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie". Wszyscy ci, u których spektakl ów rozbudził równie duże oczekiwania, z pewnością się nie zawiodą. "Magnetyzm serca" - bo tak, wykorzystując podtytuł sztuki, nazwał swoją inscenizację Jarzyna - ma szansę stać się największym przebojem teatralnym końca lat 90. Jednakowa w tym zasługa ofiary, oprawcy i wypuszczonych na wolność drapieżników.
Pierwsze sceny przedstawienia nie zapowiadają jeszcze, że "uświęcona" Fredrowska konwencja zostanie tak bezpardonowo zdemolowana. Widzimy wnętrze XIX-wiecznego szlacheckiego dworku, również kostiumy aktorów nie wskazują na to, by spektakl "Rozmaitości" wykraczał poza typową Fredrowską sztampę. Zaskakujący jest dopiero sposób, w jaki aktorzy wypowiadają swoje kwestie; tempo dialogów jest ekspresowe, na dodatek wykonawcy wyraźnie zaciągają i popisują się przedniojęzykowym "ł". Już w tym momencie spektaklu trudno oczekiwać, że celem Jarzyny będzie pastisz i subtelna gra z tradycją. To raczej granicząca z szyderstwem parodia. Konwencja Fredrowskiego świata zostaje sprowadzona do absurdu i wypreparowana z właściwego kontekstu; aktorzy ignorują psychologiczną prawdę i logikę teatru konwersacyjnego, dlatego śmiechu publiczności nie wzbudzają dowcipy zawarte w dialogu, lecz sytuacyjne gagi. Na dodatek poczynaniom postaci od początku towarzyszą rozmaite efekty specjalne, takie jak dochodzący zza sceny rechot żab i gdakanie kur.
Wszystkie te parodystyczne zabiegi nie są jednak celem samym w sobie. Istotą Fredrowskich "Ślubów" jest - jak pamiętamy - swoista psychologiczna gra, która pozwala bohaterom rozpoznać własne uczucia i dzięki temu osiągnąć szczęście. Gra wpisana jest zarówno w ówczesny społeczny konwenans jak i w konwencję samej komedii. W tym świetle Jarzyna wydaje się o wiele mniej cyniczny, ale i bardziej "naiwny" niż Fredro. Jakby traktował swoich bohaterów poważniej niż szacowny klasyk: postaci spektaklu usiłują uwolnić się od wszelkich form krępujących swobodę i spontaniczność. Dlatego każdy znak, każdy przejaw społecznej lub teatralnej reguły musi być na scenie natychmiast zdezawuowany. Gdy uwodzący Anielę Gustaw ( w tych rolach - Maja Ostaszewska i Zbigniew kaleta) dłubie ukradkiem w zębach a potem - w geście tryumfu - pokazuje publiczności język, to wulgarność tej demonstracji jest wyrazem niechęci dla każdego rodzaju gry pozorów - w tym wypadku utożsamionej akurat z naszym poczuciem smaku.
"Naiwność" Jarzyny ma oczywiście swoje granice i również ów pęd do absolutnej wolności musi zostać z czasem ujęty w cudzysłów. Gdy nie mamy już wątpliwości, że cała przedstawiona na scenie rzeczywistość jest tylko sztuczną i martwą fasadą, reżyser przystępuje do jej stopniowej dekompozycji. Czas historyczny traci ciągłość i jednorodność. Klara (Magdalena Cielecka) porzuca nagle swój stereotypowy, lekturowy wizerunek i pojawia się w obcisłej sukni, z papierosem w długiej fifce - niczym młodopolska femme fatale. W jej ślady idą wkrótce inne postaci - tożsamość każdej z nich pozostanie chwiejna już do końca spektaklu; następne epoki (aż po współczesność) zmieniają się i mieszają niemal w każdym kolejnym epizodzie. Znaczenie traci fabuła sztuki, a stanowiąca jej oś intryga staje się całkowicie nieczytelna. Jarzyna ogranicza stopniowo role dialogów (końcowe sceny rozgrywać się będą właściwie bez użycia słów), przekształca spektakl w serię wizualnych sekwencji zawieszonych w bliżej nie określonej, wirtualnej rzeczywistości. Za oknami niegdysiejszego dworku wirują teraz wygenerowane przez komputer ciała astralne, muzykę stylizowaną na klasycyzm zastępuje swoisty collage współczesności, w którym włoskie piosenki w stylu San Remo mieszają się z przebojami zespołu "Bee Gees" oraz dźwiękami techno.
Ów końcowy multimedialny kalejdoskop może być odczytany jako święto miłości zrywające wszelkie ograniczenia i bariery. Równie dobrze można w nim ujrzeć kolejną - tym razem ostateczną - pułapkę formy: montaż popkulturowych klisz, w których zastygają bohaterowie. Aktorzy - w poszukiwaniu absolutnej swobody - bez przerwy zmieniają kostiumy, wreszcie pojawiają się na scenie zupełnie nago; widzimy np. Albina (Cezary Kosiński) biorącego prysznic w półprzezroczystej kabinie; sytuacja ta przypomina jednak bardziej reklamę płynu do kąpieli, nawet nagość jest już bez reszty skonwencjonalizowana - aktor upodabnia się do uwięzionego w szklanej gablocie eksponatu. Zaraz potem ujrzymy jego i Klarę ustrojonych w fantazyjne, ślubne stroje, wirujących niczym manekiny na sklepowej wystawie. Finał spektaklu jest z pewnością dwuznaczny: radosne, ekscentryczne fajerwerki mają często przedziwny, niemal upiorny podtekst.
"Magnetyzm serca" to spektakl fascynujący, trudno jednak zgodzić się z tezą, że otwiera on nową epokę w dziedzinie Fredrowskich interpretacji. "Śluby" są tu jedynie punktem wyjścia dla autorskiej wizji reżysera. Fredro przyczynia się do końcowego sukcesu jedynie jako "ofiara" Jarzyny. Nie ma w tym chyba niczego nagannego: nie po raz pierwszy klęska autora jest równoznaczna ze zwycięstwem teatru.