Radosny Szekspir
Z dużą przyjemnością i z cieniem nadziei można odnotować długo oczekiwane ożywienie na warszawskich scenach. Styczeń przyniósł bardzo dużą liczbę premier, znacznie więcej niż ta, do której przyzwyczailiśmy się w ciągu paru ostatnich sezonów. Pocieszające jest także, że nareszcie nie kończy się na ilości, ale i podwyższył się także poziom prezentowanych spektakli. Wygląda na to, że obawa przed likwidacją, klapą artystyczną i frekwencyjną zaczyna (miejmy nadzieję) wymuszać wyższą jakość. Nawet jeśli nie dotyczy to wszystkich teatrów, dobrze chociaż, że widoczne są jakieś wysiłki.
Może katastroficzne prognozy krytyków i w ogóle bywalców nie spełnią się tym razem? Aż się przestraszyłem pisząc te ostrożne pochwały i na wszelki wypadek odpukałem w najbliższy drewniany przedmiot.
Premier było więc dużo, aż trudno zdecydować się, od której zacząć. Ponieważ jednak niedawno skończył się karnawał, to najstosowniej, tytułem przypomnienia warto zająć się "Wieczorem Trzech Króli" wystawionym pod koniec stycznia w warszawskim Teatrze Współczesnym.
Maciej Englert, który wyreżyserował tę pogodną komedię Shakespeare`a i tym razem zadbał o dobrą, godziwą rozrywkę. Warto przypomnieć, że w pracy nad tym spektaklem posłużono się aż trzema przekładami, począwszy od szacownego tłumaczenia Leona Ulricha, poprzez wersję Antoniego Langego, aż po prawie współczesny nam przekład Władysława Tarnawskiego. Zestawienie to dało bardzo dobry rezultat, sprawiło, że czar i humor Shakespeare'a stały się nam znacznie bliższe. Te trzy odrębne przecież próby przyswojenia komedii stradfordczyka tworzą organiczną całość.
"Wieczór Trzech Króli" we Współczesnym to pierwsza chyba zabawna komedia szekspirowska, jaką dane mi było dotąd zobaczyć. Nie widziałem niestety spektaklu, który przed laty w Starej Prochowni zrealizował Jan Kulczyński, za to bardzo dobrze pamiętam "Trzech Króli" zrealizowanych przez BBC. Było to okropnie długie i nudne przedstawienie, w którym zagubił się cały urok tej karnawałowej komedii. Przedstawienie Englerta jest jego absolutnym zaprzeczeniem - jest żywe, ma znakomity wewnętrzny rytm i przez cały czas utrzymuje w napięciu nie dając chwili wytchnienia, która najczęściej spożytkowana jest na zakłopotane oglądanie programu.
Podczas wieczoru przy Mokotowskiej nie jest to potrzebne. Englert i jego zespół spełnili więc podstawowy warunek dobrej realizacji tej komedii - oczarowanie widza.
Specjalnością Teatru Współczesnego jest od wielu lat przedstawienie oparte przede wszystkim na znakomitym aktorstwie i reżyserii, którą nazwałbym (oczywiście bardzo nieprecyzyjnie) "niewidoczną" - polegającą na skoncentrowaniu się na tekście dramatu, jego starannej analizie i pewnym prowadzeniu wykonawców. Tak jest i w tym spektaklu. Mamy do czynienia z popisem wirtuozerii aktorskiej i wykorzystaniem wszystkich komicznych walorów szekspirowskiego tekstu.
Akcenty przesunięte są tu wyraźnie w stronę komizmu. Cierpienia miłosne Orsyna są mniej istotne, istnieją tu raczej jako fragment architektury spektaklu, istotny, ale nie wysunięty na pierwszy plan. Dlatego właśnie Wojciech Wysocki grający tę rolę nie miał zbyt wielkiego pola do popisu. Zagrał bardzo sprawnie, Orsyno jednak nie pozostał w pamięci.
Przedstawienie to jest wielkim i zasłużonym tryumfem duetu Krzysztof Kowalewski (Sir Tobiasz Czkawka) i Wiesław Michnikowski (Sir Andrzej Chudogęba). Shakespeare z obu odtwarzanych przez nich postaci uczynił motor całej akcji i źródło humoru, z których to wymagań obaj aktorzy wywiązali się we wspaniały, niepowtarzalny sposób. Z wielką radością patrzyłem na Krzysztofa Kowalewskiego, który w pewnej chwili zaczął przypominać mi znajomą postać z rodzimej literatury.
Przez chwilę szukałem w pamięci i wpadłem w końcu na właściwy trop. Podobnie zachowywał się przecież nasz pan Zagłoba. Poruszał się w taki sam sposób, tak samo chyba patrzył, z tą charakterystyczną mieszaniną dumy i bacznego rozglądania się i obmyślania kolejnego fortelu. Trudno tu o precyzyjny opis, znacznie lepszy znaleźć można w "Trylogii".
Absolutnym przeciwieństwem Kowalewskiego jest Wiesław Michnikowski. Sir Andrzej Chudogęba to jeszcze jeden przedstawiciel galerii typów "małych ludzi" granych tak często przez tego aktora. W tym Chudogębie jest coś, co zmusza do współczucia. Zaczyna się od ubrania, świadectwa próżności - jaskrawoczerwonych butów odcinających się krzykliwie od zielonego stroju, rzadkich wąsików i bródki, ozdabiających smutną, wiecznie jakby zdziwioną twarz i przeraźliwie długiej szpady, z której wyjęciem właściciel ma nieustanne kłopoty. Chudogęba jest tu ciągle zahukany, żyje w cieniu swojego towarzysza.
Jest w "Wieczorze Trzech Króli" pewna scena, którą aby dobrze obejrzeć, trzeba by chyba trzech spektakli. Mowa o czytaniu przez Malvolia podrzuconego mu przez zbytników listu. Michnikowski wznosi się na szczyty komizmu z dziesięć chyba razy podciągając się na wysoką belkę, aby lepiej widzieć. Czyni to za każdym razem zupełnie inaczej, wciąż jednak z tą sama kamienną twarzą, co wywołuje huragany śmiechu. Zresztą i rola Malvolia jest tu także doskonała.
Krzysztof Wakuliński stworzył karykaturalną postać purytanina, wroga wszelkiej zabawy, z bladą, krzywiącą się w wyrazie pogardy twarzą. Ten Malvolio jest bardzo zakochany w sobie. Widać to zwłaszcza wtedy, gdy krąży po scenie komicznym krokiem przypominającym trochę bociana stąpającego z godnością po łące.
Znakomitą postać mądrego, znającego świat błazna Festego stworzył Adam Ferency, świetny jest także Marek Bargiełowski jako Fabiano... Niestety żeńska część zespołu poza bardzo dobrą Agnieszką Suchorą (Wiola) przysporzyła mi nieco rozczarowania. W mniejszym stopniu dotyczy to nawet Marty Lipińskiej, grającej zaufaną sługę Olivii, choć miała w sobie zbyt dużo dostojeństwa i szlachetności, o którą trudno nieco posądzać towarzyszkę zbytków Czkawki i Chudogęby. Można było pomylić ją z Olivią, gdyż Jolanta Piętek, najpiękniejszy seplen Teatru Współczesnego miała jej tyle, co moja znajoma sprzedawczyni śledzi z ulicy Targowej.
Ambiwalentne uczucia wzbudził we mnie drugi plan. Znakomicie śpiewał, i słucha się tego z wielką przyjemnością, na scenie stoją za to dziewczęta i chłopcy jak malowani. Nie wykonują żadnego zadania, tylko sobie stoją jako ta wierzba nad strugą. Na tym tle solowe etiudy Tomasza Dutkiewicza, grającego tzw. grupę największego ryzyka są dość niesmaczne.
Na całe szczęście są to niewielkie usterki nie psujące zbytnio obrazu całości. Mamy do czynienia z bardzo dobrym, stojącym na wysokim poziomie przedstawieniem, co doceniła publiczność. Oglądałem przedstawienie w trzy dni po premierze, a więc już ze zwykłymi widzami, którzy nagrodzili aktorów pięciominutową stojącą owacją. A to zdarza się naprawdę bardzo rzadko. Trochę szkoda.