Artykuły

Trans róż

"Pięć róż dla Jennifer" w reż. Marii Spiss w Teatrze im. Horzycy w Toruniu. Pisze Aram Stern w serwisie Teatr dla Was.

Niezwykle cenię wszelkie przejawy inicjatyw aktorskich, realizowanych poza głównym nurtem repertuarowym teatrów i z dużym optymizmem oczekiwałem pierwszej tegorocznej premiery Teatru im. Wilama Horzycy pt. "Pięć róż dla Jennifer" Annibale Ruccello w reżyserii Marii Spiss. Wydawało się, że najnowszy pomysł Sceny Propozycji Aktorskich okaże się ciekawą próbą teatralnego rozluźnienia "transfobicznego gorsetu", szczególnie w czasie, gdy w naszym kraju słyszymy tak wiele agresywnych głosów przedstawicieli władzy, sięgających po argumenty urągające godności osób transpłciowych. Niestety nie jest to próba udana. Aktorzy i realizatorzy spektaklu dali się złapać w sidła anachronicznego już i, nie będę ukrywał, słabego debiutu dramaturgicznego Ruccello sprzed ponad trzydziestu lat. Do tego wpadli w pułapkę jednorazowego entuzjazmu publiczności, która poznała tekst podczas jego czytania w ramach cyklu "Dramat XXI wieku", reagując rzekomo z niebywałym zainteresowaniem. Czarna komedia "Pięć róż dla Jennifer", w otoczce umieszczenia bohaterów za murem (!) dzielnicy dla transseksualistów i transwestytów, nijak się ma do współczesnych poglądów liberalnej Europy zachodniej, a swoim archaicznym klimatem nasuwa skojarzenia z niedawną wypowiedzią polskiego laureata pokojowej nagrody Nobla. Przed trzydziestu laty, we Włoszech, gdzie toczy się akcja, smaczek przebranych za kobiety mężczyzn był zapewne nowatorskim posunięciem autora tekstu, ale dziś w tej formie daje się zauważyć wiele rys.

Tytułowej Jennifer (Paweł Tchórzelski) brakuje siły i odwagi współczesnych "trans", to kobieta w średnim wieku, której całe dnie mijają w oczekiwaniu na telefon od poznanego niedawno Franco, krzątaniu się po pokojach, szykowaniu kolacji i słuchaniu radia. Jest niebywale samotna, tworzy wyimaginowane osobowości, momentami także staje się złośliwa, ale przyznam, że trudno jej nie polubić, gdyż jest bardzo ludzka. Jednak to jej czekanie na Franco dość szybko zaczyna nudzić. Niby zmiany akcji spektaklu idą wartko, co chwilę słuchamy to zblazowanej lekko dziennikarki radiowej (Małgorzata Abramowicz), to dzwoniących do studia transwestytów Anuncjaty i Soni (Anna Romanowicz-Kozanecka), gdzieś wokół krąży morderca mieszkańców zamkniętego osiedla. Mimo wątku kryminalnego, wszystko jednak sprzęga się w jakąś sztuczność, a przecież dziś nie chcemy, by tak wyglądało życie równych, acz różnorodnych bliźnich; by afirmacja ich tożsamości w przestrzeni publicznej miała podstawy bardziej ludzkie i obywatelskie. Problem jednak w tym, że autor przed kilkoma dekadami wolał zamknąć swoje bohaterki w getcie, zatem pozostaje im jedynie współczuć. Nawet, gdy z wizytą u Jennifer pojawia się sąsiadka Anna (zasługujący na największe uznanie aktorskie Jarosław Felczykowski), niepewna, tajemnicza i, podobnie jak Jennifer, zagubiona. Urocza scena popijania herbatki z maleńkich filiżanek przez obie panie na chwilę tylko wprowadza spokój w ich świat, przerywany kolejnymi telefonami oraz płynącymi z radia informacjami o morderstwie kolejnego transwestyty na osiedlu. Kot Anny także podzieli ich los, a chwilowa bliskość szybko przegoni obie bohaterki do ich samotni.

Niewiele w tym spektaklu można znaleźć plusów, jest to, niestety, zlepek poszczególnych scen, w których widać, że reżyser zbyt dosłownie podporządkowała się kostiumowej transformie, zamiast wziąć ją w garść i przemodelować odpowiednio na współczesne potrzeby. Zapewne byłoby to trudne zadanie, biorąc pod uwagę wspomnianą na wstępie miałkość tekstu. Na uwagę zasługuje jednak delikatność, z jaką Anna Spiss poprowadziła aktorów, bez przerysowań postaci, co powoduje, że publiczność, o ile nie bardzo potrafi wczuć się w ich sytuację, to jest w stanie je autentycznie polubić. To przede wszystkim spektakl o ludzkiej samotności, straszliwym głodzie miłości, pustce przerwanej pauzą, włoską piosenką i uporczywym dzwonkiem telefonu (ale nie tego, na który się czeka). Tak jak życie Jennifer: jej pięć róż pachnie tylko rozczarowaniem i pustką, a widzowie pozostają w niedosycie transu. Cóż - to kolejny przykład braku wyczulenia toruńskiej sceny dramatycznej na tendencje panujące we współczesnym teatrze, z ciągle powtarzalnym deficytem zdolności wchłaniania nowych prądów społecznych, tak by przekształcać je w sztukę tworzoną dla nieco bardziej wyrobionych widzów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji