Tańczące zakonnice
Cała historia z "Nunsense" zaczęła się od... kartek okolicznościowych. Autor musicalu Dan Goggin otrzymał w prezencie od przyjaciela habit zakonny. Inny ofiarował mu manekina. W ten sposób powstała kukiełka, którą obfotografowano na wszystkie strony i we wszelkich możliwych sytuacjach. Uzupełniały je zabawne teksty. Później kukłę zastąpiła żywa kobieta i możliwości kreowania nowych sytuacji niepomiernie wzrosły. Kartki szły w Stanach Zjednoczonych jak woda. Z kartek narodził się najpierw kabaret, a później musical. Rzecz o zwariowanych mniszkach ze zwariowanego klasztoru Sióstr Małych, który mieści się Bóg wie gdzie, czyli wszędzie.
W każdym razie droga od kartek do musicalu acz oryginalna, to jednak niesie ze sobą pewne konsekwencje. Spektakl jest zbiorem mniej lub bardziej powiązanych scenek. Co wcale nie umniejsza jego wartości. W końcu czemuż mamy się kurczowo trzymać teatralnych reguł? Tym bardziej, że i bez nich zabawa jest naprawdę przednia.
Fabuła jawi się niczym sen paranoika i należy ją traktować wyłącznie w kategoriach pretekstu do ukazania rewii - z jednej strony. I do odczarowania habitu - z drugiej. W klasztornej kuchni rządzi niepodzielnie zakonnica Julia, która pewnego dnia serwuje siostrzyczkom śmiertelne danie. Przy życiu pozostaje kilka, które... za coś muszą pochować zmarłe siostry. Pieniądze usiłują zdobyć organizując show. Mniszki tańczą, śpiewają, stepują, opowiadają dowcipy - subtelne, przaśne, a nawet - zapewne w mniemaniu wielu "świątobliwych" ponad miarę - obrazoburcze.
Bo tak naprawdę to w kraju nad Wisłą, o którym Artur Sandauer powiedział kiedyś słusznie, że nie tyle jest katolicki co klerykalny, wystawienie "Nunsense" jest krokiem dość odważnym. A na marginesie, pikanterii teatralnemu wydarzeniu dodaje fakt, że zbiega się z innym "obrazoburczym" artystycznym przedsięwzięciem jakim stał się film "Ksiądz".
Na potrzeby polskie musical został nieco okrojony, co ostrzejsze sceny delikatnie usunięto. Choć rzecz się jawi zupełnie niewinnie, a żarty - jakiekolwiek by one były - wcale nie wykluczają świętości. W Stanach Zjednoczonych nie tylko tzw. zwykli ludzie, ale także zakonnice i księża nie dopatrzyli się niczego zdrożnego w sztuce. A nawet przeciwnie - uznali ją za najzabawniejszą rzecz pod słońcem. Jeden z księży wyraził się nawet, że gdyby więcej wspólnot religijnych podzielało dowcip scenicznych mniszek, mądrość i radość, nie byłoby kryzysu powołań. No ale za Oceanem można widać wiarę wyrażać radośnie, a u nas trzeba koniecznie ponuro i na kolanach. Stąd na wszelki wypadek sprawcy polskiego tłumaczenia - Janusz Delt i Andrzej Ozga (piosenki) - woleli podmuchać na zimne.
Polska premiera odbyła się w minioną niedzielę w chorzowskim Teatrze Rozrywki (reżyseria Marcel Kochańczyk) i została doskonale przyjęta. Ale też i gra aktorska jest wprost kapitalna. Poza pikanterią i dowcipem "Nunsense" ma jeszcze jeden atut, rzadko spotykany w teatrze. Otóż jest to sztuka absolutnie kobieca.
Grają w niej wyłącznie aktorki. Co jeszcze dziwniejsze, nie ma tu głównej postaci. Jeśli oczywiście pominąć rolę matki przełożonej wielebnej Reginy, która z racji wieku i pełnionej funkcji dowodzi w klasztorze. W klasztorze, nie na scenie (!). Każda ma swój solowy popisowy numer, Marta Kotowska - wielebna Regina w scenie
z "ćpaniem" jest rozbrajająca, Maria Meyer - siostra Mary Amnezja, z kukiełką śpiewająca na przemian słodkim głosikiem i zachrypniętym basem po raz kolejny udowadnia, że nie ma dla niej rzeczy niemożliwych i jeszcze raz potwierdza swoją klasę, młodziutka Barbara Lubos-Święs - siostra Mary Leo w tańcu umierającego łabędzia (wyobraźcie sobie na moment zakonnicę w tej roli...) jest rewelacyjna. Niesforną siostrę Mary Ann - Joannę Budniok-Macherę (to właśnie ona ponad rok temu rozpoczęła starania o wystawienie tej sztuki w Polsce) zapamiętamy z jej szalonych pomysłów, parodii niegdysiejszych gwiazd i przepięknego, nastrojowego songu o Brooklynie. Siostra Mary Hubert - Marta Tadla (aktorka Teatru Dzieci Zagłębia) robi absolutną furorę śpiewając w finale gospels "Któż świętszy jest niż ja"
Jeżeli chcecie naprawdę dobrze się bawić przez dwie godziny, jeśli chcecie zobaczyć w zakonnicach nie symbole lecz żywych ludzi, nawet jeśli niewiele ma to wspólnego z waszymi wyobrażeniami o tym co dzieje się za klasztorną furtą, koniecznie powinniście się wybrać do chorzowskiej Rozrywki. Warto, nawet gdyby później przyszło się z tego spowiadać...