Artykuły

Ciało na katafalku

"Dom Bernardy Alby" w reż. Magdaleny Miklasz w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Natalia Grygiel w Teatraliach.

Minęło prawie osiemdziesiąt lat od śmierci Lorki, a jego dramat na scenie jest nadal żywy i wzruszający. Ostatnia responsa rozpoczynająca "Dom Bernardy Alba" w reżyserii Magdaleny Miklasz zamyka emocje postaci w czterech ścianach. Aktorki siadają przodem do widowni i zwracają się do niej słowami psalmu: "Wszyscy, co mnie dręczą, są przed Tobą".

Polecam obejrzenie tego spektaklu tym, którzy preferują spędzenie wieczoru z doborowym aktorstwem. Można odczuć płynącą ze sceny energię. Nie rozpiera ona jednak radością życia i nie otwiera drogi na świat, gdyż "Dom Bernardy Alba" to przestrzeń izolacji, wyłączona z małomiasteczkowej agory. Magdalena Miklasz potraktowała dramat klasycznie, nie wprowadziła własnych dygresji. Postaci monologują lub dialogują, a ich rozmowy oparte są na kanwie konfliktu; to on jest jedyną formą komunikacji, rozmowy tym domu. Kobiety ciągle się przekrzykują, przedrzeźniają, a ukryte pragnienia odkrywane są jako wynaturzone i niemożliwe do spełnienia. Oprócz kilku informacji o rozpustnicy, ukamienowanej dzieciobójczyni czy zalotniku Pepe Romano, żadne istotne wiadomości do nas nie docierają. Możemy poczuć się jak córki Bernardy: zdziczali, wygłodzeni cudzego ciała i cudzych sekretów. Opętani przez chuć.

Każda z postaci odznacza się mocnym, wyrazistym charakterem, za sprawą którego pełni w spektaklu określoną funkcję. Dzięki temu nie ma nudę mowy o nudzie. Już od pierwszej sceny, kiedy aktorki ubrane są w żałobne suknie, a woalki zakrywają im twarze, możemy rozróżnić bohaterki. Łatwo jest się domyślić, że Amelią jest ta, która nawet przy modlitwie nie potrafi trzymać złączonych nóg. Adela kokieteryjnie czyta najgłośniej, bo staropanieństwo nie rozrzedziło jeszcze jej krwi ani nie zachwiało wiary w spełnienie własnej namiętności. Natomiast Poncja wykreowana przez Małgorzatę Łodej-Stachowiak wprowadza trochę życia i normalności. Możemy odetchnąć, kiedy energicznie macha w górze szmatą, oczyszczając powietrze z lęku.

Całość zrytmizowana jest przez obecność niemej postaci - sporadycznie dobrze prezentowanej w teatrze. Tym razem wzrok widza podąża za nią, gdyż to właśnie ona kończy poszczególne sceny. Mam tu na myśli Anę Sol, w której postać wcielił się mężczyzna - Michał Kocurek. I aż chce się zakrzyknąć: Bernarda nawet faceta na babę przerobi! - bo mężczyzna symbolizuje zło, tak samo jak wysypana sól czy pierścionek zaręczynowy z perłą.

Konstrukcja sceny uwypukla bierność i brak możliwości manewru. Po obu stronach ustawiono dwupiętrowe, szklane bloki. W każdej szybce siostry ukazują nam obrazy z ich niespełnionego żywota. To matka uśmierciła je za życia, układając ich ciała jak na katafalku. I choć za oknem smród, okazuje się, że w środku jest taka sama zgnilizna. Tył sceny, a zarazem jej koniec wypełniają kolorowe paski jakby z ceraty. Szczeliny między nimi umożliwiają podsłuch. Z niecierpliwością czekamy, czy służbista wykryje w niej coś niestosownie osobistego, na przykład koronkową bieliznę czy zieloną sukienkę. A przed nami przecież ośmioletnia żałoba - nie tylko po ojcu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji