Forma na zakręcie
Z premierą "Wielebnych" wiązało się tyle oczekiwań, że aż trudno się dziwić, iż wszystkich nie spełniła. To pierwsza nowa sztuka Sławomira Mrożka na naszych scenach po jego powrocie do kraju. Autor przyglądał się premierowemu pokazowi, siedząc na widowni Starego Teatru, obok ustępującego dyrektora Jerzego Koeniga i kandydata na jego następcę, Andrzeja Seweryna.
W "Wielebnych" Mrożek tak poważne tematy, jak antysemityzm oraz celibat księży, ujął w komediowej formie. Niestety, tekst więcej obiecuje, niż daje, a inscenizacja Jerzego Stuhra pozostawia niejedno do życzenia.
Mała, protestancka parafia, gdzieś w amerykańskiej Nowej Anglii. Na skutek urzędniczej pomyłki na wakujący urząd proboszcza trafia dwoje kandydatów. Wielebny Ryszard Bloom (Piotr Grabowski) zdobył święcenia kapłańskie, by radykalnie wyzwolić się z krępujących go więzów żydowskiego pochodzenia. "Nikt nie powie: żydowski ksiądz, bo to będzie nonsens w samym założeniu" - uważa. Wielebna Gloria Burton (Ewa Kaim) nie jest osobą szczególnie religijną, a mimo to została jedną z pierwszych kobiet-księży obrządku protestanckiego. "...Bo nie mam złudzeń co do ludzkiej natury i jestem przekonana, że tylko religia trzyma ją w jakiej takiej przyzwoitości" - wyznaje.
Pięcioro członków rady parafialnej będzie musiało zdecydować, kto z przybyłych zostanie ich proboszczem. Nie kryją, że ani ksiądz-Żyd, ani ksiądz-kobieta nie są kandydatami ich marzeń. Mnożą się argumenty i kontrargumenty, pojawiają się elementy kampanii wyborczej, zaczynają intrygi. Dialogi pobłyskują paradoksami, akcja toczy się wartko.
Niestety, w połowie drugiego aktu sztuka Mrożka bierze ostry zakręt. To, co dotąd było celną polemiką autora z pokutującymi tu i ówdzie stereotypami i zwyczajnym obskurantyzmem, zaczyna zmierzać w stronę rozwiązań rodem z farsy. Odbieram to jako unik znakomitego dramaturga, spowodowany brakiem czasu na precyzyjniejsze dopracowanie tematu. Dodajmy, że sztuka była pisana na konkurs, a zaproszenie do udziału w nim dotarło do autora ze sporym opóźnieniem.
Ów unik spowodował, że dylematy natury moralnej pozostaną bez rozstrzygnięcia, gdyż członkowie rady parafialnej okażą się nieoczekiwanie potworami w ludzkiej skórze. Wykończyli poprzedniego proboszcza, którego głowę obnoszą w słoju z formaliną, teraz zaś mają okazję zająć się parą następnych. Po równie nieoczekiwanym zwrocie akcji żadna fanaberia nie wydaje się już niemożliwa. Łącznie z leciwą Ciotką Różą (Anna Polony), lądującą z nieba - z helikoptera przez świetlik w dachu - by wyrwać swego siostrzeńca Wielebnego Blooma i jego towarzyszkę niedoli, Wielebną Burton z rąk, nie wiedzieć czemu, dziwnie spokorniałych oprawców.
Na niedomogi dramaturgii nałożyły się uchybienia reżyserii. Akt pierwszy i początek drugiego cechuje solenna powaga, mało sprzyjająca właściwemu wybrzmiewaniu zawartych w tekście przewrotnych point. Aktorzy obsadzeni w rolach członków rady parafialnej - wśród nich reżyser jako hipisowaty Profesor Ned Wilkinson - zdają się śmieszyć bądź straszyć bez przekonania w skuteczność oddziaływania swych postaci. Na szczęście nie dotyczy to ról głównych, przekonująco zagranych przez Ewę Kaim i Piotra Grabowskiego oraz popisowego epizodu Anny Polony.
Największy impet inscenizacyjny poszedł w farsowe zakończenie, które przez to zdaje się tym bardziej nie przystawać do całości. A im hecniej się robi na scenie, tym nam, widzom mniej, niestety, do śmiechu.