Pod wysokim koniem
Spaść z wysokiego, trudnego do ujeżdżenia konia nie jest wstyd. Ale trzeba go przynajmniej dosiąść. Obawiam się, że nie udało się to w Teatrze Polskim ambitnym realizatorom "Zaproszenia na egzekucję", adaptacji powieści Vladimira Nabokova pod tym samym tytułem. Autor "Lolity" właśnie ten utwór cenił sobie szczególnie. Kto go pozna wyłącznie w wersji teatralnej, nie bardzo będzie wiedział dlaczego.
Antyutopia Nabokova kreuje świat ludzi - niezrealizowany nigdzie w pełni, ale potencjalnie możliwy - których jednolicie uformował walec totalitaryzmu. Jest to świat, w którym nie ma miejsca dla "nieprzenikalnego" indywidualizmu. Z drugiej strony potrzebuje on - dla równowagi - swoistego obrzędu ofiarnego w postaci egzekucji nieprzystawalnych indywiduów. W teatrze mamy być świadkami takiego wynaturzonego misterium, spotkania z możliwa - w pewnych cywilizacyjno-społeczno-politycznych kontekstach - rzeczywistością.
Jak wykreować na scenie taką porażającą Nierzeczywistość? To tak samo "dobre pytanie", jak wiele innych (np. jak napisać poruszający wiersz?), na które nie ma sensownych odpowiedzi. To się udaje, lub nie udaje. Co najwyżej wiadomo, że musi tutaj współdziałać i wpółbrzmieć wiele subtelnych elementów, budujących emocjonalny i intelektualny klimat, przy czym pierwszy wydaje się ważniejszy. W tak kameralnym przedsięwzięciu, jakie podjęto na trzeciej - eksperymentalnej - scenie Teatru Polskiego, impulsy emocjonalne powinny być rozstrzygające. A tych właśnie brakuje.
To znaczy są, ale nie działają.
Spektakl ma bogatą, przemyślaną osnowę akustyczna - składa się na to nie tylko muzyka, ale i kroki, dźwięki przedmiotów, odgłosy zewnętrzne - które nie zafunkcjonowały. Nie potwierdza się aranżacja przestrzeni. Nie sprawdzają się propozycje aktorskie przeniesione tutaj zbyt mechanicznie z innego wymiaru teatralnych doświadczeń. W rezultacie przedstawienie nie "wsysa" widza, pozostawia go na zewnątrz, podczas, gdy właśnie tu powinien być możliwie "w środku". Nic tu nie było dla mnie "prawdziwe", wiarygodne, oczywiście w teatralnym sensie. Jedyna postać, która mnie zainteresowała, ujawniając może niewykorzystane w przedstawieniu kierunki poszukiwań kreacyjnych, to Bibliotekarz Janusza Andrzejewskiego. Reszta wpadła, na fałszywe tropy, bądź nawet, ujawniła niejaką bezradność, rozmaicie się z sytuacji salwując (odtwórca głównej roli Andrzej Wilk czyni to uciekając w prywatność).
Nie mam w tym wypadku czego polecać publiczności, ale nie widzę, wielkiego nieszczęścia w fakcie, że aktorzy - a są wśród nich ludzie z dorobkiem - przeszli przez doświadczenie uczące pokory, obnażające słabości, których w innych okolicznościach nie widać, ujawniające im lub przypominające inne piętra profesjonalizmu. Nieszczęście upatruję w czym innym, mianowicie w tym, że nie powiódł się wrocławski debiut Julii Wernio, z której nazwiskiem łączą się początki zakopiańskiego Teatru im. Witkacego, a która przed laty oczarowała mnie twórczą inscenizacją "Do Damaszku" Strindberga na scenie wałbrzyskiej. Uwierzyłem wtedy i nadal wierzę w jej inteligencję, talent, wrażliwość i wyobraźnię. Mam nadzieję, że przy następnym spotkaniu z jej przedstawieniem będę mógł wrócić do entuzjastycznego tonu.