Artykuły

Po prostu kuchnia

Pisząc o warszawskiej insceni­zacji "Kuchni" jeden z krytyków przytoczył zdumiewającą, jego zdaniem, deklarację Weskera. Cho­dziło o filozoficzne podteksty. Nic takiego w mojej sztuce nie ma - powiedział autor. Jest to rzecz o kuchni i tyle.

Nie wiem, na ile wypowiedź angielskiego dramaturga była szczera, ale chętnie dedykowała­bym ją współczesnym polskim autorom. Zwłaszcza zaś tym, któ­rzy za jedyny temat godny swego pióra uznają opisywanie losów ludzkości lub jej poszczególnych przedstawicieli, mechanizmów rzą­dzących światem, jednym słowem Spraw Wielkich i Ważnych. Od­krywają przeto, tak im się przy­najmniej zdaje, głębokie prawdy o życiu, samego życia nie dostrze­gając.

"Kuchnia" Weskera, to właśnie taki kawałek życia, utrwalonego przez bystrego obserwatora i do­brego pisarza. Otrzymany obraz jest wycinkowy, ale przez to i au­tentyczny. Jest co prawda naczelna fabuła, rodzaj konfliktu, spię­cia z jakimś zakończeniem, ale towarzyszą temu inne wątki, inne sprawy, które nie mają finału i wcale go mieć nie muszą.

Wchodzimy po prostu do resta­uracyjnej kuchni i oglądamy pra­cę jej personelu. Od wczesnych godzin rannych do wieczora. Każ­da z trzydziestu zatrudnionych w niej osób ma swoje sprawy, problemy. Jedna kelnerka kłóci się z mężem, inna jest w ciąży, jesz­cze inna romansuje z jednym z kucharzy. Opuszczając kuchnię nie wiemy czym się ten romans za­kończył, czy kelnerka urodziła dziecko, co się stało z kucharzem, który zdemolował restaurację i czy inny kucharz Irlandczyk przyzwyczaił się do tempa pracy, które go tak przerażało na po­czątku.

Kuchnię na scenie mamy auten­tyczną. Prawie. Potrawy i zapa­chy musimy sobie wyobrazić. Nie jest to wcale trudne. Aktorzy tak sugestywnie wykonują przydzie­lone im rolami czynności, że nie­mal się widzi te smażone i nakładane na talerze kotlety, kurczaki, halibuty i płastugi, czuje ciężar kotłów z zupą i tac z potrawami wnoszonych na salę restauracyj­ną. Pod koniec pierwszej części tempo "pracy" jest tak wielkie, że oddychamy z ulgą, gdy gasną światła i niknie nam z oczu ta ogromna machina kuchenna z ludźmi zamienionymi w automaty. Przygotowanie spektaklu, w którym trzydzieści osób niemal nie schodzi ze sceny, a czynności każ­dej z nich są prawie jednakowo ważne i w dodatku zindywiduali­zowane, wymaga niezwykle wy­trawnego reżysera i solidnej pra­cy przygotowawczej zespołu aktor­skiego o dużej sprawności. Do Wandy Laskowskiej oprócz gorą­cych słów uznania miałabym jed­ną małą pretensję. O finał. Chyba lepszy byłby ten, zgodny z Weskerem, w którym po buncie Pe­tera wszyscy wracają z powrotem do pracy, do siekania, krojenia, nakładania na talerze, jakby się nic nie stało. Bo przecież rzeczy­wiście nie stało się nic, kuchnia nadal istnieje.

Jeśli idzie o aktorów, to na po­chwalenie z osobna trzydziestu osób (no noże dwudziestu paru, bo trochę pretensji by się znalazło) nie starczy mi miejsca. Ograniczę się więc tylko do tych, którzy się szczególnie wyróżnili bez wzglę­du zresztą na wielkość roli. Z pań zatem w postaciach zupełnie epizodycznych Janina Zakrzewska i Sabina Wiśniewska, z panów zaś grający wiodącą rolę Andrzej Hrydzewicz (jedna z lepszych ról tego aktora), Piotr Kurowski, An­drzej Polkowski, Bolesław Abart (duża niespodzianka), Cezary Kussyk, Marian Wiśniowski. I aktor, któremu należą się pochwały naj­większe - Janusz Peszek, mimo nie największej roli, główny boha­ter sobotniej premiery. Jego Kevin była to postać zrobiona, wy­kończona do ostatniego szczegółu i grana tak znakomicie, że zwra­cała uwagę nawet, gdy aktor nie był na pierwszym planie. Duże gratulacje.

Należą się one zresztą całemu zespołowi artystycznemu za spek­takl godny odnotowania w kroni­kach tego teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji