Skecze w prawdziwym deszczu
PO RAZ pierwszy wrocławska publiczność zetknęła się ze sztuka Seana O'Caseya, wybitnego irlandzkiego pisarza, zaliczanego do największych dramaturgów naszego stulecia, choć niewspółmiernie do tej opinii rzadko jego utwory trafiają na deski sceniczne. Zdaje się, że wrocławskie przedstawienie "Szkarłatnego pyłu" trochę tłumaczy ten paradoks. O'Casey stawia realizatorom niezwykle trudne wymogi. Operuje tak bogatym wachlarzem barw, nastrojów i poetyk, że trudno znaleźć sceniczny wspólny mianownik dla nich i zbudować mniej więcej jednorodne przedstawienie. Coś, co sprawdza się w fragmentach groteskowych, zaczyna wadzić w partiach lirycznych, coś, co "siedzi" w naturalizmie, zaczyna kłuć, gdy na pierwszy plan wysuwa się poezja. I tak dalej, i tak dalej.
Cały dramat można, a dziś zapewne i należy potraktować jako wielką metaforę. Bo cóż w końcu realistycznego niesie jego fabułka? Lekką i dość tanią komedyjkę o dwu podstarzałych, bogatych Anglikach, którzy osiedlają się na irlandzkiej prowincji, odbudowują zrujnowaną, ale piękną budowlę, by w niej z przepychem zamieszkać. Anglicy są tu obcy, sztuczni w otoczeniu, którego nie rozumieją i nie czują. Prowadzi to do serii zabawnych nieporozumień, śmiesznych sytuacji. Prowadzi też do konfrontacji z Irlandczykami, których Anglicy nie rozumieją, ale którzy są im niezbędni choćby do odbudowy domu. "Zabawa" kończy się tym, że irlandzcy robotnicy odbijają Anglikom dziewczyny.
Dopiero pod tą naskórkową warstwą kryją się głębsze myśli, refleksje, podteksty. Można znaleźć tu sporo, wcale nie kamuflowanych specjalnie punktów odniesień do stosunków angielsko-irlandzkich, do spraw zwłaszcza dla Irlandczyków podstawowych, choć niezgorzej zrozumiałych i pod naszą szerokością geograficzną, zwłaszcza w kraju, który przeżył zabory. Trzeba tu jednak od razu wyjaśnić, że różnice między Irlandczykami i nami są tego rodzaju, że nasz O'Casey także i w dwudziestym wieku napisałby raczej "Dziady", niż "Szkarłatny pył", ale to już inna sprawa. W każdym razie ta warstwa utworu nie przemawia do nas z wystarczającą siła, by rozpalić silniejsze emocje. Obierajmy tedy dalej cebulę pt.:"Szkarłatny pył".
Kim są Anglicy w sztuce? Współczesnymi bussinesmanami, giełdowymi rekinami, ucywilizowanymi zdobywcami świata. A Irlandczycy? Ludźmi, których jeszcze nie wynaturzyły prawa rządzące światem interesu, ludźmi, którzy jeszcze po ludzku czują, nie wyzbyli się naturalnych odruchów, jeszcze są normalną cząstką natury, ziemi, a nie jakąś obcą na niej naroślą. O'Casey zderza te dwie postawy, kompromitując pierwszą. Wydaje się, że właśnie ta warstwa sztuki dla nas, ludzi chyba gdzieś z pogranicza tych dwu światów, ludzi dokonujących wyboru w tej właśnie kategorii, ma największą nośność. I taka motywacja realizacji "Szkarłatnego pyłu" miałaby dla mnie wartość.
Jak zaś było w teatrze?
W teatrze nie było równorzędnych przeciwników. Nie w sensie aktorskim. Pod tym względem, traktując rzecz w oderwaniu, mieliśmy propozycje dobrej próby. Obie postaci Anglików (Igor Przegrodzki i Andrzej Mrozek) są znakomite, przezabawne, a seria scen z ich udziałem to seria świetnych skeczów. Obie są jednak na tyle skarykaturowane, że postawa, którą reprezentują, staje się czymś odrealnionym. W tej sytuacji Irlandczycy praktycznie nie mają przeciwników. Ładny monolog O'Dempsey`a (Andrzej Wilk) idzie w próżnię, a jeśli O'Killigan (Janusz Peszek) napotyka na ślady trudności w odebraniu Anglikowi dziewczyny, to tylko dlatego, że jest to pani już trochę nadpsuta, wygodna, potrzebująca zabezpieczenia finansowego, które może zapewnić jej oszukanie Anglika, nim dopuści do uszu lirykę i odda się poezji natury. W każdym razie tego, co najważniejsze - poważnej konfrontacji postaw, takiej, z której by dla nas coś mogło istotniejszego wyniknąć na wrocławskiej scenie, nie odnalazłem.
Odnalazłem zaś sporo smaczków komediowych. Jak wspomniałem, jest tu cała seria scenicznych skeczów, np. wejście Anglików z portretami, oxfordzki spór o pierwiosnek, pojedynek z krową, scena z surrealistycznym walcem, "wejścia" Korneliusza (Jerzy Z. Nowak) z... sufitu. Zobaczyłem teatr jakiego od bardzo dawna nie było we Wrocławiu i który można przyjąć jako coś odświeżającego: ta krowa, "jak żywa", ten deszcz lejący na scenie, ten niecodzienny finał z gigantycznym krabem. Choć - jak już się deklarowałem kilkakrotnie - technika w teatrze nie należy dla mnie do istotnych wartości, zwłaszcza że niekiedy potrafi zdominować żywych ludzi, to jednak to, co zaproponowano w tym przypadku w Teatrze Polskim, może wzbudzić szczere uznanie.
Zobaczycie zatem sporo niezwykłości, na pewno się nie raz uśmiejecie, zobaczycie - poza już wymienionymi bohaterami - prawdziwego angielskiego lokaja (Andrzej Polkowski), zabawnego kanonika (Zdzisław Kozień), zobaczycie efektowną scenografię Skarżyńskich... A czy wam się to zsumuje w jakąś poważniejszą, poza rozrywkową wartość? Czego sam nie znalazłem - innym obiecać nie mogę.