Między farsą a patosem
CIESZĘ się, że (jeśli wierzyć jego własnemu zapewnieniu) recenzent teatralny najstarszego dziennika wrocławskiego zaczął wreszcie czytać utwory, o których piesze. Cieszę się również, że jednocześnie objawił talent jasnowidza, przewidując, iż będę chwalił przedstawienie "Szkarłatnego pyłu". Najbardziej się jednak cieszę, że niepotrzebnie używając obcych mu wyrazów recenzent ten nie robi już pięciu błędów w trzech słowach, jak to mu się niegdyś zdarzyło we francuszczyźnie; teraz bowiem błyskając dla odmiany angielszczyzną, w słowie "butler" popełnia tylko jeden błąd ortograficzny. To już jest coś.
Ale zajmijmy się czymś poważniejszym, czyli wrocławską inscenizacją "Szkarłatnego pyłu". Samo jej podjęcie stanowi istotny akcent w historii tutejszych teatrów. Mija przecież już 30 lat ich polskiego istnienia, a widowisko to jest dopiero pierwszą prezentacją twórczości Seana O'Caseya na Dolnym Śląsku. Myślę więc, że choćby ze względów czysto poznawczych rzecz jest godna uwagi.
A wprowadzenie dramatu Irlandzkiego pisarza do repertuaru Teatru Polskiego nie było sprawą prostą. Decyzja o tym wymagała pewnej odwagi. Charakterystyczne dla O'Caseya wymieszanie konwencji dramaturgicznych mogło się spotkać z brakiem zrozumienia, o czym świadczą zresztą pierwsze odgłosy recenzenckie. Gdy niemal farsowy tok komedii o dwóch angielskich bogaczach, którzy ze snobistycznego kaprysu osiadają na irlandzkiej wsi, zabierając się tu do dobudowy zabytkowego zamku, zostaje raz po raz przerwany patetyczną tyradą o wolności, tradycji i sile irlandzkiego ludu; gdy ci sami robotnicy irlandzcy, którzy przed chwilą tylko pokpiwali z niezdarnych Anglików i nonszalancko flirtowali z ich kochankami, nagle stają się uosobieniem irlandzkiego patriotyzmu i rzecznikami prawdziwego powrotu do natury - nie dziwota, że niektórych to szokuje lub po prostu razi.
A jednak mimo tych gwałtownych przeskoków od farsy do patosu, od realistycznego (często parodystycznego) dialogu do emfatycznych wypowiedzi o charakterze jak gdyby songów, mimo niespodziewanego przejścia od sytuacji komicznie karykaturalnych do niesamowitego finału fantastyczno-ekspresjonistycznego, publiczność reaguje zgodnie z intencjami autora i inscenizatora: po wybuchach śmiechu zapada w odpowiednich chwilach skupiona cisza nad tym, co już farsą nie jest. Piotr Paradowski jako reżyser nie musiał zbyt rozbujać swej wyobraźni. Wystarczyło mu wnikliwie posłuchać inscenizacyjnych życzeń autora. A ponieważ zrobił to jak trzeba, inscenizacja pulsuje nieustanną dynamiką, w końcowych zaś akcentach ekspresjonistycznych (pojawienie się gigantycznego raka, który symbolicznie rujnuje stary świat snobizmu i obłudy) tryumfują scenograficzne upodobania Lidii i Jerzego Skarżyńskich, które do tego utworu pasują jak ulał.
Igor Przegrodzki i Andrzej Mrozek doskonale się wcielili w komiczne postacie wyszydzonych przez O'Caseya Anglików (Przegrodzki bardziej z umiarem, Mrozek nieco szarżując); Anna Koławska i Ewa Lejczakówna śmiało przesyciły zmysłowością powierzone im role pań, które "oficjalnie" są kochankami tych dwóch panów, a w istocie stają się kochankami kogoś zupełnie innego; Andrzej Polkowski wyposażył w kamienny spokój granego przez siebie lokaja; Andrzej Wilk - jako irlandzki robotnik O'Dempsey - zwycięsko narzuca widowni ów nastrój, który w pożądanych przez autora momentach przełamuje atmosferę komedii.
Nie mogąc tu wymienić wszystkich aktorów, choć na to zasługują, pragnę jeszcze tylko podkreślić, że osobne uznanie należy się Zdzisławowi Kozieniowi za szczególnie celne odtworzenie postaci Księdza Kanonika. Bóg zapłać!