Artykuły

Rewolucja i teatr

Jeśli ktoś kiedyś wierzył, że konieczność działa zgodnie z duchem postępu i Rozumności dziejów, niedawne dni przyniosły mu gorzką nauczkę. Życie społeczności, zmierzające do ładu i postępu, zostało zagrożone u podstaw. Człowiek jeden czy kilkunastu, który ten stan spowodował, mógłby - w warunkach, w których żyjemy, dzisiejszego świata zatriumfować nad wolą i marzeniami zbiorowości. Mógłby? Ta groźba wcale nie jest jeszcze oddalona. Nie dlatego, że potężni szatani "byli przy tym czynni". Szatany dziejów są dziś małego kalibru, pracują na ich dzieło systemy.

Piszę te słowa w dramatyczną niedzielę 29 marca, kiedy z trybuny IX plenum padły słowa twarde. Ale zaraz potem - głosy odważne, nerwowe, dramatyczne, świadectwa przeżyć nas wszystkich, społeczeństwa polskiego w marcu 1981. Glosy przynoszące nadzieję. Wszystkie spekulacje, domniemania, przypuszczenia walą się z chwili na chwilę. Nikt nie jest prorokiem w sytuacji wrzenia rewolucyjnego. A że jest to rewolucja, nie ma najmniejszych wątpliwości. Pierwsza w dziejach rewolucja bezkrwawa: rewolucja sumień, myśli, świadomości. Jej charakter bezkrwawy określiło dzisiejsze położenie naszego kraju. Jej etyka - choć wygląda to na cud - zdaje się być spełnieniem proroczych wizji romantycznej literatury, wyrastającej z chrześcijańskiej tradycji. Literatury uchodzącej za irracjonalną która dziś okazała realistyczną wielkość swoich przepowiedni. Połączyć przebudowę społeczeństwa z etycznym charakterem ruchu odnowicielskiego, rację sprawiedliwości społecznej z racją ludzkiego sumienia - to były dotąd sny, dramaty obłąkanych polskich wieszczów. A przecież to się staje z dnia na dzień: ta przegrana Pankracego wobec etyki głębszej i jaśniejszej niż "topienie krzywd" we krwi.

I chociaż pisanie o teatrze, o sztuce - teraz, po bydgoskim czwartku, po tych wszystkich dniach falowania gniewu, rozpaczy, lęku, nadziei traconej i odzyskiwanej - ma posmak absurdu, to przecież nie wolno nam tracić z oczu znaczenia sztuki jako dziedziny zapewniającej ciągłość tożsamości zbiorowej. Zwłaszcza teraz, kiedy o tożsamość każdemu z nas tak trudno, teraz, kiedy dnia na dzień zmieniamy skórę, poglądy na świat, postawy, myślenie. Ale niepodobna też, zwłaszcza dziś, myśleć i pisać o sztuce jako o zjawisku oderwanym od życia, zacisznej wyspie myśli czystej, czystej formy itp.

Zresztą - nigdy nie można. Czas dzisiejszy, poprzez swoje podwyższone ciśnienie, wyostrza tylko w widzeniu powszechnym to, co w zwykłych okolicznościach widoczne jest nielicznym. To ciśnienie "dziś" kładzie się szczególnym ciężarem odpowiedzialności, zmusza każdego, kto bierze pióro do ręki, każdego, kto występuje publicznie, do jasnej odpowiedzi na pytanie: kim jestem? Tępogłowym praktykiem wykonywanej roli społecznej czy współobywatelem, współrodakiem w tej wielkiej zbiorowości, która przerasta państwowe instytucje i urzędy, a której na imię Polska? Niektóre odpowiedzi padły już tej nocy. Czy właśnie one zadecydują o naszym jutrze?

W takiej to atmosferze płynie życie ostatnich dni, zwyczajne życie, a więc kolejki przed sklepami, ale i chwile wytchnień, jakie niesie kultura: w kinach konfrontacje '81, w Opolu konfrontacje klasyki polskiej. W rewolucji nie żyje się samą rewolucją. A jednak odczuwam okropny dysonans między dramatem ogólnospołecznym, który toczy się wszędzie, w Bydgoszczy i w Krakowie, w Gdańsku i Wrocławiu, a kulturalną atmosferą opolskiego teatru w sobotę 28 marca. Niefrasobliwy humorek biuletynu festiwalowego wydaje się pomniejszać skalę naszych zbiorowych przeżyć. Wszystko się z wszystkim łączy... Czy naprawdę? Toż to szaleństwo... Czyste podziały rzeczywistości, pola wyodrębnionych aktywności ludzkich są nam potrzebne jak chleb, powietrze i woda. Ale ciemne szaleństwo rzeczywistości wciąż jeszcze bardziej służy chorobie niż zdrowiu. Właściwie niczego, co powstaje w kulturze od sierpnia, nie sposób oceniać w kategoriach normalności; czemuzby ta dziedzina miała być wolna od objawów zauważalnych w całym życiu społecznym? I tak też trzeba patrzeć na "Kniazia Patiomkina" Micińskiego, przedstawienie zrealizowane w Teatrze Wybrzeże przez Macieja Prusa (scenografia Sławomir Dębosz, muzyka Jerzy Satanowski). Przedstawienie więcej niż ułomne, brulionowy szkic. W tym zespole, który od początku sierpniowej rewolucji był z nią, nie udało się wyartykułować dramatu o rewolucji.

W pierwszej powojenne premierze (Rzeszów, 1979) Krystyna Meissner pominęła właściwie cały wątek metafizyczny, zagrała reportaż o rewolucji. Prus chciał pójść inną drogą: bieda w tym, że nie bardzo wiemy jaką. Zachował w dużych partiach dialog Wilhelma Tona-Lucyfera, anarchicznego ducha rewolucji, z Lejtnantem Szmidtem, ale podobnie jak realizatorka rzeszowskiego spektaklu usunął całą metafizykę z motywacji działań obu bohaterów, czyniąc ich po prostu reprezentantami różnych światopoglądów. Ton (Henryk Bista) jest wyznawcą rozumowego porządku świata, Szmidt (Marian Dworakowski) porządku uczuciowego. I poza tym niewątpliwym ustaleniem nie potrafię odpowiedzieć, jak reżyser gdańskiego przedstawienia rozumie dramat Micińskiego. Jest to zaledwie montaż następujących po sobie scen-obrazów rewolucji. Wielka pochylnia, na którą z dwu stron sceny prowadzą schody, otoczona drabinkami, olinowaniami. W akcie I i III jest maszynownią i pokładem okrętu, w II (akt III dramatu), gdy środkową płaszczyznę pochylni oskrzydlają dwie podniesione w górę boczne części "pokładu", mieszkaniem Szmidtów i ulicą Odessy.

A więc sceneria realistyczno-umowna. Nie pierwszy raz u tego scenografa widać niespójność zamysłu: w akcie I piece maszynowni zioną płomieniami, ale mieszkanie Szmidtów jest nagą płaszczyzną czystego dyskursu. Ta wielka płaszczyzna jako pokład jest zdradziecka dla aktorów Majtków: bezlitośnie obnażą całą nieporadność, niezorganizowanie ruchu. Żołnierze-rekruci wyprowadzający Wakulińczuka swoim dreptaniem po schodach zagłuszają kwestie dialogu z pokładu. Tekst zresztą w czasie całego spektaklu jest bardzo słabo słyszalny na widowni. Z jednym wyjątkiem, kiedy swoje kwestie wygłasza. Henryk Bista. Kilka zaledwie scen z trzygodzinnego przedstawienia ma dynamikę i wyrazistość (Kapitan Wamindo zgnieciony kolbami karabinów pod brezentową płachtą w akcie I, statyczny obraz martwych ciał w finale aktu II, na ulicach Odessy). Niektóre - jak dość szokująca scena erotycznego nienasycenia Tiny - zawisły w próżni. Domyślać się można, że jest w tej scenie, podobnie jak w nerwowej, pulsującej muzyce Satanowskiego, zapowiedź tego, czym spektakl miał być: erupcją wielkich emocji, gniewu i rozpaczy. Wybuchem, który zgaśnie w śmierci, pogrąży się w lodowatym świecie Tona. Tak właśnie symbolicznie umiera w ramionach swej księżycowej kochanki Lejtnant Szmidt w finale przedstawienia.

Niestety, z większości scen przedstawienia można się domyślać tylko pośpiesznej pracy zespołu i reżysera. Nie ma Miciński szczęścia do powojennych inscenizacji. Zresztą, czy sukces jedynej przedwojennej, Schillerowskiej realizacji "Kniazia Patiomkina" z 1925 nie opierał się na kompozycji przestrzeni scenicznej, zrytmizowanym ruchu aktorów, nowym słowie teatru raczej niż na interpretacji myśli Micińskiego? I czy przypadkiem teatralizacja tego utworu już w samym założeniu me musi oznaczać uproszczeń, innymi słowy - czy nie wmawiamy sobie teatralności "Kniazia Patiomkina"? Akt V (opuszczony w całości w Rzeszowie, mocno okrojony w inscenizacji Prusa), ta wizja kraju Dalaj Lamy, kraju, w którym "wiedza nie jest już miłością", to przecież przykład, delikatnie mówiąc, literatury nie najwyższej wartości. W dodatku jak tę literacką wizję nirwany przełożyć na teatr? Reżyser-malarz o temperamencie ekspresjonisty zdołałby może tego dokazać, ale co wtedy począć ze słowem, które buduje ten obraz? Filozofia Micińskiego w "Kniaziu" zapewne właśnie dlatego tak ucieka realizatorom, że zawiera się w pozadyskursywnych obrazach, które są zarazem istotną częścią dyskursywnego dialogu między postaciami.

Lucyferyczny Wilhelm Ton Micińskiego prowadzi rewolucję ku zagładzie, ludzkość ku katastrofie moralnej. Ale bez jego udziału rewolucja nie nastąpiłaby wcale: Szmidt jest człowiekiem ewangelicznego dobra, zdolnym jedynie do cierpienia, człowiekiem uczuć -- bez namiętności. Sumienie, które "wschodzi nad mrokami", wschodzi nad krainą, gdzie nie ma sprzeczności między sprawczą siłą zła a etycznym promieniowaniem dobra. Dzieje naszej posierpniowej rewolucji toczą się w świecie, w. którym ta sprzeczność istnieje, co więcej - z trudem przebija się przez nią blask sumienia. Bo choć szatany nasze nie dorastają lucyferycznej mocy Tona, wspierają je potężne systemata.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji