Artykuły

Teatr? Rytuał? Performance? Kleczewska!

"Podróż zimowa" w reż. Mai Kleczewskiej Teatru Polskiego w Bydgoszczy i Teatru Powszechnego w Łodzi. Pisze Zuzanna Bućko w Teatraliach.

Jak wiele współczesny widz może wytrzymać i nie opuścić teatru w trakcie przedstawienia? Najnowszy spektakl w reżyserii Mai Kleczewskiej na podstawie tekstu austriackiej noblistki Elfriede Jelinek "Podróż zimowa" zdaje się wystawiać nas na taką właśnie próbę. I nie chodzi tu o szokowanie nagością, brutalnością czy naturalizmem scen, lecz ciągłą, niemalże natrętną obecnością zwierciadła, w którym odnajdujemy własne odbicie.

Punktem wyjścia dramatu jest głośna historia Elisabeth Fritzl, która przez lata była przetrzymywana w piwnicy swojego domu. Tam, pozbawiona wszelkiej godności, zmuszana była do kazirodczego związku z własnym ojcem. Wszystko to trwało ponad dwadzieścia lat. Nikt o niczym nie wiedział. Nikt nie słyszał. Nikt nie podejrzewał. Historia nieprawdopodobna, a przecież naprawdę się wydarzyła. Reżyserka spektaklu nie poprzestaje jednak na opowiedzeniu dramatu skrzywdzonej dziewczynki. Ona wychodzi znacznie dalej. Spogląda w jej rzeczywistość na wolności. Jej walkę o dostrzeżenie okrucieństwa, które jej zostało wyrządzone. I robi to we własnej, specyficznej estetyce, pięknej i odrażającej zarazem. Lecz w tej ohydzie, do patrzenia na którą często nas zmusza, tkwi cała poezja tworzonej przez nią sztuki. Bo to, co nas otacza, w czym żyjemy wcale nie jest ładne. Lecz dostrzeżenie tego nie jest takie proste. Właśnie dlatego spektakle Mai Kleczewskiej zostają w widzu i powracają do niego niczym mantra. Bo ukazują pewną prawdę, do której bardzo trudno się przyznać.

Przecież historię rodziny Fritzlów zna każdy. Temat wałkowany wielokrotnie przez media stał się nijaki. Tego typu tragedie przestały być atrakcyjne. Spowszedniały. Ważniejsi stają się ludzie sukcesu, piękni, bogaci, których życie definiowane jest przez ciągłe dążenie do zaspokojenia własnych potrzeb, przede wszystkim tych cielesnych. To właśnie walkę o uwagę społeczeństwa brutalnie pokazuje reżyserka. W teatrze jesteśmy do głębi poruszeni piękną sceną wyznań Elisabeth Fritzl. Nawet oddech zdaje się być nie na miejscu. Lecz gdy to samo zobaczylibyśmy między jedną papką telewizyjną a drugą, z pewnością zrobiłoby to na nas niewielkie wrażenie.

Oczywiście nie sposób nie zauważyć pewnych zależności, którymi kieruje się reżyserka, a które mogą być nam znane z jej poprzedniego spektaklu "Babel". Oba na podstawie tekstów Elfriede Jelinek łamią wszelkie reguły klasycznego teatru. Są tu one nawet nie na miejscu. Nic w tym świecie nie jest jednoznacznie zdefiniowane. Wszystko jak gdyby wymykało się spod jej kontroli, a mimo to współgra ze sobą. Łamanie wszelkiego tabu i bezkompromisowa krytyka współcześnie wyznawanych przez nas wartości to punkty wspólne obu spektakli. To właśnie w nich można dostrzec teatr widziany oczami Kleczewskiej i środki wyrazu, które są jej najbliższe. Brak tu pustych efektów. Szczegóły, których nawarstwienie obserwujemy w każdej scenie, mają znaczenie. Reżyserka buduje wielopoziomowy świat. Im głębiej chcemy go poznać, tym mniejsze poczucie bezpieczeństwa daje nam artystka.

Jednym z ważniejszych elementów scenografii są zabawki. Niepozorne pluszaki, które okazują się mechanicznymi potworkami, latające, sterowane samolociki i małe roboty ze świecącymi diodami to tylko namiastka. Do tego dochodzi przebranie szopa pracza, tęczowy jednorożec, a w końcu dmuchana lalka z sex shopu. Wszystko to niepozorne, kolorowe, niewinne. Zderzenie tej właśnie niewinności, która przez niemalże cały czas trwania spektaklu jak gdyby wisiała w powietrzu, z okrucieństwem jawnie przedstawianych dewiacji seksualnych okazuje się nieznośne. A przecież czym te zabawki różnią się od tych, którymi bawią się nasze dzieci? Niemalże wszystkie zmechanizowane. Niemalże wszystkie działają według schematu. I takie jest życie, o którym opowiada dziewczynka zamknięta w piwnicy. Lecz jego mechanizm jest wadliwy. Jelinek mówi wprost. Mechanizmy społeczeństwa są wadliwe, a schematy, którymi się kierujemy przekraczają normy. Ludzie przestają widzieć, słyszeć i reagować. Są jak te małe robociki, których życiem kieruje jedynie wpisany logarytm - instynkt. Człowiek nie jest jednak maszyną, nie może się mu poddać.

Szczególnie interesującymi elementami pojawiającymi się w "Podróży zimowej" są video i performance. Nie jest to jednak użycie współczesnych form sztuki dla samego bycia nowoczesnym, jak błędnie robi to wielu artystów. Obraz video raz symbolizuje rzeczywistość telewizyjną, tę kreowaną przez media, a raz nieśmiertelność. Raz zarejestrowani, na zawsze pozostaniemy na taśmie. Lecz czy czyni nas to bardziej użytecznymi lub wartościowymi? Fragment spektaklu, w którym nadzy aktorzy wybiegają na scenę, polewają się farbą i substancją przypominającą ekskrementy, a na końcu wysypują pierze, symulując przy tym odbywany stosunek to istny chaos. Szaleństwo, które mimo krytyki ma swój cel. Całość do złudzenia przypomina działania akcjonistów wiedeńskich. Bowiem performance powstał z potrzeby wyrażenia tego, czego nie da się namalować, zwerbalizować. I to pokazuje nam Kleczewska. Pewien rodzaj poszukiwania przez artystę sposobu na wyrażenie emocji tak głębokich, że nie można przekazać ich inaczej. Moc, która wypływa ze słów Jelinek i wyobraźni reżyserki sprawia, że widz nie jest w stanie oderwać się od spektaklu bez konsekwencji.

Kleczewska nie potrzebuje skomplikowanych metafor, by zagłębić się w wybraną tematykę. Świadczy o tym chociażby piwnica, która jako odzwierciedlenie współczesnego społeczeństwa wyższej klasy jest środowiskiem postaci przez znaczną jego część. Jednak nie jest to w jej wykonaniu po prostu piwnica. Na naszych oczach nabiera bowiem znaczenia głębszego niż czysta symbolika. Reżyserka niemalże na siłę wciąga obserwatora w ten chory świat. Jednak sposób, w jaki to robi jest na tyle nęcący i pociągający, że nikt nie ośmieli się stawić oporu.

Podobna sytuacja tyczy się luster, które w trakcie spektaklu zostają odsłonięte, by widzowie mogli przejrzeć się w swoim zniekształconym odbiciu. W odbiciu własnych oprawców. I taką oto właśnie sztuczkę stosuje wobec swoich widzów Kleczewska. Maluje pewien obraz. Chlapie farbą poza płótno, tworzy nieokreślone kształty, wzory, które pozornie wydają się brzydkie, przyprawiają nas o mdłości. Jednak po chwili okazuje się, że nie maluje nikogo innego, a właśnie nas i to my jesteśmy jej bohaterami. To o nas sztukę reżyseruje. Z tą świadomością zostawia nas sam na sam z najokrutniejszą i najbardziej radykalną częścią spektaklu. Chaosem i gwałtownym wyciszeniem czyli do bólu męczącym monologiem samej autorki tekstu. Oba, działające na wszystkie zmysły, nieznośnie denerwujące i piękne w swej brzydocie. Lecz to, co dzieje się z nami po wyjściu z teatru zostaje tylko dla nas. To my ponosimy konsekwencje obrazów, które z pewnością jeszcze wielokrotnie powrócą do naszych umysłów. Nie pozwolą nam zasnąć, skupić się na pracy czy nauce. I taka jest ich rola. I w tym właśnie tkwi piękno sztuki tworzonej przez Maję Kleczewską. Ona nie tylko oddziałuje na nasz mózg, ale wchodzi w niego i pozostawia myśl, dzięki której "Podróż zimowa" nie kończy się wraz z owacjami i ukłonami aktorów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji