Artykuły

Obój śni mi się po nocach

- Nie wierzę w wenę. Wierzę w systematyczną, intensywną pracę. Komponowanie jest jak uzależnienie - mówi kompozytor WOJTEK BLECHARZ.

"Słowik" to była twoja ksywa na podwórku?

- Nie, tylko w kościelnym chórze.

A na podwórku jak za tobą wołali?

- Pedał.

Dlaczego?

- Bo byłem inny. Chodziłem do szkoły muzycznej, inaczej się ubierałem, nie grałem w piłkę, miałem poczochrane włosy i swetry z lumpeksu, a nie dresy.

Czyli kiedyś miałeś włosy.

- Trudno dzisiaj w to uwierzyć. Wypadły mi, kiedy rzucił mnie mój pierwszy chłopak.

Miałeś też kolczyk w nosie?

- Mam go cały czas, tylko teraz nie noszę.

Poważnemu kompozytorowi nie wypada?

- Nic z tych rzeczy. Dawno temu moja nauczycielka gry na oboju nie pozwoliła mi przychodzić z kolczykiem na lekcje, bo miała jakąś traumę z dzieciństwa. Widziała, jak przekłuwano nos krowie. Uznałem, że skoro mój kolczyk z serduszkiem wywołuje u niej takie negatywne emocje - a zależało mi na tych lekcjach - to lepiej go wyjąć.

Kolczyk z serduszkiem?

- Były walentynki.

Lubiłeś prowokować?

- Rzeczywiście była we mnie taka potrzeba. Kiedyś w naszym szkolnym teatrze zrobiliśmy "Ślub" Gombrowicza. Rozbieraliśmy się, lizaliśmy sobie stopy. To było ekstrawaganckie, po bandzie. Nauczyciele byli oburzeni. Wszyscy poza moją wspaniałą polonistką panią Marią Drapellą, która podeszła do mnie po tym spektaklu i powiedziała: "To było wspaniałe. Pamiętaj, bądź zawsze sobą".

Czyli teatr zamiast gry w piłkę?

- Kompletnie nie umiałem grać w piłkę. Na WF nie przynosiłem stroju albo uciekałem z lekcji. Interesowały mnie teatr i muzyka. Mając 16 lat, spotkałem na swojej drodze człowieka, który bardzo uwierzył w mój talent. Nazywał się Krzysztof Pabiś i zaproponował mi prowadzenie zespołu. Tak się zaczęła przepiękna przyjaźń na wiele lat. Zespół nazywał się Pressus i grał - z wielkimi sukcesami - muzykę dawną. Jeździliśmy razem na warsztaty, koncerty, mieliśmy próby w każdy weekend, wspólne wakacje z całym zespołem. Krzysztof był menedżerem, a ja kierownikiem muzycznym. Zaczęliśmy odnosić coraz więcej sukcesów, zdobywać nagrody. Przecieraliśmy szlaki. Nie nosiliśmy rajtuzów i welurów, jak inne zespoły grające muzykę dawną. Zaczęliśmy nawet zarabiać jakieś pieniądze. To był jeden z najlepszych okresów w moim życiu.

Kiedy się skończył?

- Na początku XXI wieku. Sytuacja wyglądała tak: byłem dobrze zapowiadającym się oboistą, miałem świetnie działający zespół muzyki dawnej, a najbardziej na świecie chciałem studiować kompozycję. Co robić?

Wybrałeś kompozycję. Dlaczego w Warszawie?

- To było myślenie prowincjusza, że Akademia Muzyczna w stolicy to wielki świat. Wierzyłem w mit, że to najlepsza uczelnia muzyczna w Polsce. Gdybym miał jeszcze raz wybierać uczelnię, wybrałbym Wrocław. To dzisiaj pierwszorzędny ośrodek muzyki współczesnej w naszym kraju.

Przyjeżdża młody chłopak z Gdyni do Warszawy i...

- Otwierają Utopię, więc idzie się bawić, poznaje tam faceta. Następnego dnia zaczyna się trwający półtora roku związek. To był dziwny czas. Powinienem wtedy więcej komponować, a nie balować i jeść lanczyki w Między Nami. Ale przynajmniej poznałem dużo ciekawych ludzi.

Zachłyśnięcie się stolicą?

- Tak. Na szczęście nie umiałem się w tym odnaleźć i szybko się wypisałem. Przyjaciele mówią mi, że pamiętają mnie z tamtego okresu jako chłopaka rysującego sufit nosem, że byłem nieprzyjemnym, wyniosłym dupkiem. Nazywali mnie "Książę". Myślę, że wtedy czułem się po prostu niepewnie. Generalnie jestem socjopatą i nie odnajduję się dobrze w tłumie. Dodatkowo nie czułem się najlepiej na uczelni. Miałem początkowo sporo problemów z edukacją, z nadrobieniem materiału. Wkurzało mnie studiowanie nieprzydatnych w moim rozumieniu przedmiotów. Słyszysz: "A teraz przećwiczymy dziesięć rodzajów kadencji we wszystkich tonacjach", i od razu masz ochotę podciąć sobie żyły. Siadasz do fortepianu i łupiesz je cały rok. Absurd!

Byłeś sfrustrowany?

- Nawet nie wiesz jak. Przestałem chodzić na zajęcia. Nie mogłem pojąć, co mi da zagranie wszystkiego we wszystkich tonacjach. W ogóle zawsze strasznie dużo wagarowałem, ale "twórczo". Albo ćwiczyłem, albo komponowałem, albo balangowałem w Sopocie.

Skoro już jesteśmy nad morzem, to trzeba powiedzieć, że nie zapomniała o tobie twoja rodzinna Gdynia.

- To prawda. Kończąc studia, napisałem do tamtejszego miejskiego wydziału kultury list, że przygotowuję się do doktoratu, że jestem w trudnej sytuacji finansowej i chętnie w zamian za stypendium coś skomponuję na zamówienie miasta, bo nie chcę dostawać pieniędzy za nic. To było tuż przed wyjazdem do San Diego. Wyobraź sobie, że moje miasto mi pomogło, i to dwukrotnie. Drugi raz wsparło mnie w zeszłym roku, kiedy przygotowywałem się do piekielnie trudnych egzaminów dopuszczających mnie do obrony pracy doktorskiej. Nie mogłem wówczas pracować i zarabiać, musiałem nieustannie się uczyć. Reakcja znowu była pozytywna. Na Gdynię zawsze można liczyć, jestem szalenie z niej dumny.

Co kompozytorowi dają stypendia? Żyje z nich?

- Tak. Jako kompozytor, który chce się skupić na tworzeniu muzyki, jesteś w Polsce w sytuacji koszmarnej. Bez etatu, bez ubezpieczenia, bez regularnych dochodów, pozbawiony praktycznie możliwości wzięcia kredytu. To jest strasznie frustrujące. Ja dorabiam w wydawnictwie muzyki cerkiewnej, przygotowuję partytury do druku, ale ciągłe podróże między Ameryką i Polską drenują budżet. Do tego książki, oprogramowanie komputerowe. Stypendia są więc niezbędne, bo gwarantują małą stabilność.

Późno zacząłeś szkołę muzyczną.

- W siódmej klasie podstawówki. Coś mi strzeliło do głowy i poszedłem na fagot, ale szybko zamieniłem go na obój.

Dlaczego akurat na obój, a nie, powiedzmy, na fortepian?

- Na fortepian byłem za stary, choć to jest w gruncie rzeczy idiotyczne. Bo dlaczego ktoś nie może zacząć się uczyć gry na fortepianie w wieku, dajmy na to, 13 lat? To jest zabijanie muzyki w ludziach. Moi przyjaciele, którzy są pianistami, uczą nawet dorosłych ludzi. Za późno, żeby zostać wirtuozem, ale po to, by grać sobie dla przyjemności, już nie.

System edukacji muzycznej w Polsce nie przewiduje tego, że ktoś może chcieć się nauczyć grać na instrumencie dla własnej przyjemności?

- O tym właśnie mówię. Szkoły muzyczne w naszym kraju są reliktem przeszłości.

To dlaczego ten obój?

- Coś mnie fascynowało w tym instrumencie, w jego mechanice, w barwie, w ekspresji. Po dwóch latach nauki zdałem do Szkoły Muzycznej w Gdańsku z najwyższą liczbą punktów z instrumentu, ale niestety, oblałem egzamin z matematyki. Przewagarowałem całą ósmą klasę i skutkiem tego nie przyjęli mnie do szkoły muzycznej. Na szczęście znaleźli się tam jacyś mądrzy ludzie, którzy obeszli procedury. Powtórzyłem ósmą klasę i zdałem z powodzeniem po roku. Nie posłuchałem mojej mamy, która chciała mnie wysłać do zawodówki.

Nie wierzyła w ciebie?

- To temat na inną rozmowę.

Nie chciała, żebyś się kształcił muzycznie?

- Nie wiem, co wtedy chciała. Pewnie żebym rowy kopał.

Na oboju już jednak nie grasz.

- Ale bardzo za nim tęsknię. Śni mi się po nocach. Mam taki symboliczny sen, który wraca do mnie co jakiś czas. Sytuacja jest taka sama, tylko okoliczności inne. W każdym śnie zawsze ktoś do mnie przychodzi i mówi: "Wojtek, musisz zagrać dziś koncert na oboju". Odpowiadam: "Jezu, przecież nie grałem przez dziesięć lat". Jestem przerażony, próbuję sobie przypomnieć, jak to leciało.

To trudny instrument?

- Bardzo, wymaga świetnej kondycji mięśni ust. Żeby wrócić do pięknego dźwięku po dłuższej przerwie, trzeba pograć ze trzy tygodnie. W zeszłym roku wziąłem do ręki obój po dekadzie i się popłakałem. To było coś niesamowitego. Dźwięk kiepski, ale palce pamiętały wszystko. Byłem w stanie zagrać całą sonatę Vivaldiego.

Podróż do przeszłości?

- Ruchy palców wywołały mnóstwo wspomnień, na przykład moje codzienne spacery. Będąc nastolatkiem, kończyłem ćwiczyć o 22 i wychodziłem z psem. Szedłem codziennie tą samą alejką. I takie obrazki mi się przypomniały. W San Diego miałem szansę, żeby wrócić do gry na oboju, ale nie zrobiłem Lego. Żywe doświadczenie jest superważne dla komponowania. Nad każdym utworem pracuję z muzykiem i to mi dużo daje. Praktycznie od roku komponuję wszystko przy instrumentach. Nie jestem saksofonistą, ale teraz komponuję utwór na saksofon i akordeon i - jak widzisz - mam tu te instrumenty. Spotykam się z muzykami, opowiadam o tym, co chciałbym usłyszeć, potem są próbki, improwizacje, a na koniec sam muszę coś wydusić z instrumentu.

To wszystko jest ci potrzebne do doktoratu?

- Tak, bo jego tematem jest tożsamość artystyczna i dźwiękowa, które są ze sobą połączone. Nauczyłem się tego z pism Helmuta Lachenmanna, jednego z moich ulubionych kompozytorów. Szanuję tradycję i wiem, co może zagrać wiolonczela, ale o wiele ciekawszy jest dla mnie kontakt z nią. Kiedy wkładam ją między nogi, to moje pierwsze odczucia są erotyczne. Wiolonczela prowokuje do tego, żeby odłożyć smyczek i zacząć jej dotykać, wodzić po niej dłońmi, pieścić, głaskać.

Dlaczego wybrałeś San Diego?

- Bo Uniwersytet Kalifornijski jest szkołą ze świetnym programem w całości skoncentrowanym na muzyce współczesnej. Choć przerażało mnie, że to Zachodnie Wybrzeże, tak strasznie daleko od Polski, rodziny, przyjaciół. Szedłem tam z bardzo konserwatywnym doświadczeniem muzycznym, ale mój potencjał został na szczęście dostrzeżony.

Wojtek, twój partner, też się ucieszył?

- Jasne, ale wiedzieliśmy obaj, co to dla nas oznacza: dłuższe rozstania, życie na odległość. Ale jakoś wszystko się ułożyło. Wojtek wspierał mnie bardzo, a dla mnie to było wrzucenie na naprawdę głęboką wodę. Przyjechałem do kraju, którego nie znałem, kalifornijski angielski, inna rzeczywistość, brak znajomych. Od razu musiałem zacząć uczyć, byłem przerażony. Na szczęście trafiłem na świetną grupę studentów i jakoś poszło.

Po jakim czasie się zaaklimatyzowałeś?

- Po trzech latach, częściowo, bo jednak zawsze przebywasz wśród ludzi, którzy mają inny zestaw kodów kulturowych. Ale muszę przyznać, że w zeszłym roku po raz pierwszy było mi żal wyjeżdżać stamtąd latem. Teraz siedzę w Warszawie i tęsknię za Kalifornią jak pies.

Długo tam jeszcze będziesz?

- Obrona mojej pracy doktorskiej zaplanowana jest na maj 2014 roku.

Potem wrócisz do Polski?

- Raczej nie albo jeszcze nie. Lubię tu przyjeżdżać, ale nie chciałbym tu mieszkać. A jeśli już w Polsce, to w... Berlinie. Blisko do Warszawy i człowiek nie musi mieszkać w tym kraju. Poza tym Berlin to stolica muzyki współczesnej.

Polska nie stwarza ci możliwości zawodowego rozwoju?

- Lubię uczyć, ale moi przyjaciele, którzy zdecydowali się uczyć w Polsce, muszą mieć jeszcze dwie inne prace, żeby żyć we w miarę godnych warunkach. Nie mają przez to czasu na pracę twórczą, a ja chcę komponować. Poza tym pociąga mnie jednak inny model życia niż ten dominujący w Polsce. Pewna uprzejmość, uśmiech - to w naszym kraju nie za bardzo działa. Społeczeństwo się zmienia, pokolenie dzisiejszych 20-latków to jest już zupełnie inna mentalność i to mnie cieszy, ale w Polsce denerwuje mnie sporo rzeczy: konserwatyzm, brak społeczeństwa obywatelskiego, niesprzątanie psich kup czy PKP. Na szczęście urokiem mojego zawodu jest to, że mogę pracować wszędzie.

Jak wygląda dzień kompozytora?

- Chciałeś chyba zapytać, jak wygląda noc kompozytora? Nie znam umiaru, jestem pracoholikiem. Przez to siedzenie po nocach doprowadziłem się do bezsenności. Komponowanie jest jak uzależnienie. Nie wierzę w wenę. Wierzę w systematyczną, intensywną pracę, którą staram się ograniczać tylko wtedy, kiedy spędzam czas z Wojtkiem - najbardziej wyrozumiałym partnerem na świecie. Często nie idziemy do parku albo do kina, bo ja znów mam deadline.

Może Wojtek powinien zostać twoją Elżbietą Penderecką?

- Już mu to proponowałem, ale się nie zgadza. A mówiąc serio, Wojtek uważa, że nie należy mieszać pracy i życia prywatnego. Myślę podobnie. To bardzo prawy i etyczny człowiek, który mimo pracy z biznesie, korporacjach, PR-ze zawsze był antyintrygantem i antykarierowiczem. Poza wszystkim ma swoje plany i swoje marzenia. Bardzo lubimy gotować i gościć w naszym domu przyjaciół. Wojtek myśli o otworzeniu jakiegoś miejsca z jedzeniem. Może się uda i tak się zestarzejemy - kompozytor i restaurator. Ale na razie postanowił dokończyć studia z filozofii.

Wasze bycie razem w San Diego różni się od bycia razem w Polsce?

- I tak, i nie. W San Diego jest na pewno więcej fizycznej bliskości w publicznym otoczeniu. W Warszawie włącza się automatyczne ograniczanie, jakby zakodowane w człowieku. Kilka tygodni temu byliśmy na placu Zbawiciela, gdzie stoi tęcza i bawi się kwiat liberalnej Warszawy. Graliśmy ze znajomymi w butelkę i wypadło na mnie i Wojtka. Zaczęliśmy się całować i kątem oka widziałem wiele zbulwersowanych spojrzeń. Oficjalnie wszyscy jesteśmy cool, jednak dwóch całujących się facetów to jest przecież obrzydliwe.

Mama akceptuje?

- Tak, choć mój coming out był dość kiepski, bo ktoś "życzliwy" po prostu zadzwonił do mojej mamy i powiedział, że jestem gejem. To było dramatyczne przeżycie dla nas obojga, ale z biegiem lat mama przechodziła kolejne etapy, aż doszła do pełnej akceptacji, a nawet stała się zaangażowaną mamą geja, która walczy z nietolerancją. Kiedyś na plaży w Gdyni-Orłowie zobaczyła siedzącego na kocu chłopaka, który się bardzo smucił. Podeszła do niego i powiedziała: "Przepraszam, widzę, że pan się czymś trapi. Może chce pan porozmawiać?". On na to: "Nie, dziękuję. To bardzo miło z pani strony". Mama: "A może jednak? Wiem, że pan jest gejem tak jak mój syn. Możemy o tym porozmawiać". Facet zdębiał i uciekł plażą w stronę Sopotu. Każdy przeżywa coming out na swój sposób. Ja miałem dużo szczęścia, bo bardzo wsparli mnie przyjaciele, ale wiem, że to może być dla kogoś wielką tragedią. I mówię o tym wszystkim nie po to, żeby się "afiszować" ze swoją orientacją, ale dlatego, że może komuś to pomoże, poczuje się raźniej.

Myślisz, że twoja "inność" przekłada się na muzykę?

- W zeszłym roku przygotowałem na Festiwal Instalacji Muzycznych Pawła Mykietyna organizowany przez Nowy Teatr w Warszawie instalację "Phenotype" - utwór na skrzypce wykonywany papierowym smyczkiem. Kiedy zacząłem to komponować, zastanawiałem się, czy mogę swoją inność wyrazić dźwiękiem. Papierowy smyczek jest przecież poza konwencją, poza normalnością. Kiedy dotyka strun, dźwięk jest inny, cichy, przygaszony. Ten utwór był przeznaczony do wykonania w przestrzeni publicznej. Wówczas przypadkowa osoba może się zatrzymać i próbować wejść w ten intymny muzyczny świat. Albo go odrzucić, zanegować ten inny dźwięk.

Wiele osób uznaje poważną muzykę współczesną za dziwną, niezrozumiałą, trudną.

- Ja te reakcje w pewnym sensie rozumiem, bo ludzie muzyki współczesnej nie znają i przez to się jej boją. A nie znają jej, bo w XX wieku narodziło się tyle nowych nurtów i kierunków, że percepcja słuchacza nie miała czasu odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości. Uważam, że to wielka praca do wykonania przed nami. Muzykę współczesną trzeba przybliżać, tłumaczyć. Sam staram się zawsze rozmawiać z odbiorcami moich kompozycji. Dialog jest kluczowy. Nie można oczekiwać, że słuchacz będzie wszystko rozumiał.

Nie można muzyki współczesnej posłuchać ot tak, bez żadnych przygotowań?

- Oczywiście, że można, ale ona jest dla tych, którzy chcą jej doświadczać, są otwarci, nawet jeśli początkowo mają z nią trudności. Muzyki nie można oceniać w kategorii ładna - nieładna, nie o to chodzi. Z muzyką jest tak, że możesz jej nie rozumieć, ale możesz ją poczuć. Współczesne kompozycje wyróżnia też to, że nie włączysz ich, jak na przykład Vivaldiego, dla uprzyjemnienia sprzątania mieszkania. One wymagają skupienia, myślenia. To je też mocno odróżnia od popu. Dla mnie utwór to nie tylko dźwięki, ale cały koncept, czyli to, jak i czym dany utwór się gra, jak się wydobywa dźwięk z instrumentu, jak utwór "wygląda". Melodii żadnej to nie ma - mówią niektórzy. Kiedy to słyszę, zawsze wyjaśniam, że jest jeszcze rytm, harmonia, barwa, artykulacja, gest, nasycenie dźwięku i masa innych fascynujących elementów. Często rozmawiam o tym z moimi studentami i doszliśmy do wniosku, że nie mamy narzędzi do opisywania, tłumaczenia muzyki współczesnej, bo ciągle próbujemy się doszukać tych samych elementów z przeszłości i to powoduje - niesłusznie - jej częste odrzucenie.

To wytłumacz teraz, co zrobiłeś w Teatrze Wielkim w Warszawie.

- Operę, która dzieje się praktycznie w całości poza sceną. Umieściłem ją w na co dzień niedostępnych dla widzów przestrzeniach teatru, w którym się nieustannie gubię i który mnie nieustannie fascynuje. Tytuł opery to "Transcryptum".

O czym to jest?

- O pokawałkowanej strukturze traumy, a dokładnie o kobiecie, która próbuje przypomnieć sobie pewne trudne wydarzenie ze swojej przeszłości. Widz, przemieszczając się wyznaczonymi w budynku Teatru Wielkiego szlakami, musi poskładać sobie wszystko w całość. To nie jest dzieło linearne. Składają się na nie instalacje dźwiękowe i świetlne oraz oczywiście muzyka. Publiczność podzielona jest na pięć grup i każda z nich - wchodząc w intymny świat, w korytarze pamięci - może mieć zupełnie inną interpretację Iraumy. Gmach Opery Narodowej zamieniam w swojego rodzaju figurę pamięci, wspomnienie.

Jesteś nie tylko autorem muzyki, ale także libretta i reżyserem.

- Początkowo rozmawiałem z kilkoma reżyserami. Bardzo chciałem współpracować z Krzysztofem Garbaczewskim, którego teatr mnie fascynuje. Ale potem stwierdziłem, że muszę to zrobić sam, choć nie jest to reżyseria w tradycyjnym znaczeniu. W mojej operze nie ma odgrywania ról, śpiewania tekstów. To dźwięk jest "aktorem", nośnikiem wspomnień, skojarzeń, emocji. Taka praca sprawia mi mnóstwo przyjemności. Dlatego chyba tak bardzo lubię komponować. Poza tym tworzenie muzyki daje mi poczucie kontroli nad moim życiem.

***

WOJCIECH BLECHARZ

Ur. w 1981 r., ukończył klasę oboju w Szkole Muzycznej w Gdańsku i kompozycję na Akademii Muzycznej (dzisiaj Uniwersytecie Muzycznym) im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Obecnie przygotowuje doktorat na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego. W latach 2000-2005 był kierownikiem muzycznym zespołu muzyki dawnej Pressus. Współpracuje m.in. ze Śląskim Teatrem Tańca w Bytomiu, z Teatrem Powszechnym w Warszawie, Teatrem Wybrzeże w Gdańsku, a także Kokoro Dance w Vancouver, City Dance Ensemble w Waszyngtonie. Laureat nagrody głównej w Konkursie Kompozytorskim dla Młodych Kompozytorów im. Tadeusza Bairda. W zeszłym roku był nominowany do Paszportu "Polityki". 23 maja w Teatrze Wielkim w Warszawie odbyła się premiera jego opery "Transcryptum".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji