Nie ma tabu dla sztuki
Adaptuje pan dla potrzeb sceny "Mechaniczną pomarańczę" wg Anthony Burgesa. Premiera już 23 listopada w "Jaraczu". Dlaczego sięgnął pan po tę właśnie powieść? Jest tak niesamowita, że doprawdy nie wiem z czym można by ją porównać
- Dyrektor Hussakowski zaproponował mi, abym coś wyreżyserował w teatrze. Długo nie mogłem się zebrać aż wreszcie zdecydowałem się na "Mechaniczną pomarańczę".
To jakby opowieść o tym jak zły człowiek zostaje w drodze operacji zwanej resocjalizacją zmieniony w dobrego. Powstaje pytanie, czy społeczeństwo ma prawo ingerować w osobowość jednostki, niezależnie od tego w imię czego dokonuje się tej ingerencji. Nie wiem, czy istnieje jakaś odpowiedź na tak postawione pytanie, ale właśnie z tym problemem widz powinien wyjść z teatru.
Już pierwszy akapit "Mechanicznej pomarańczy" to szok! Język, jakim posługują się bohaterowie przypomina bełkot. Czytelnika ogarnia przerażenie. Niewiele rozumie, w czym nie pomaga nawet, zamieszczony w książce słowniczek. W miarę "osłuchiwania się" język ten staje się o dziwo! całkowicie strawny. Czy publiczność nie ucieknie po kilku minutach?
- Do programów także dołączony jest słowniczek, ale raczej trudno będzie korzystne z niego w trakcie przedstawienia. Mam jednak nadzieje, że już po I części magia tego niezwykłego słownictwa zacznie intrygować i wciągać widzów. Po pierwszym zaskoczeniu, a potem osłuchaniu się z dialogami, nie powinno być żadnych kłopotów ze zrozumieniem znaczeń słów.
Ciekawe, jak zareagowali i radzą sobie z językiem prozy Burgessa aktorzy?
- Bardzo dobrze! Powiem nawet, że zaskoczyło mnie to... trochę. Dialogi, wypowiadane przez Ąlexa i jego przyjaciół brzmią bardzo naturalnie, kojarząc się z młodzieżowym slangiem. Sądzę, że tak właśnie będzie to odbierane. Wielka w tym zasługa autorskiego tłumaczenia Roberta Stillera. Jeśli nie zmieniłem dla potrzeb mojej adaptacji ani jednego słowa, to po prostu dlatego, że już nic lepszego nie da się wymyślić.
Skandalizujący film Kubricka, osnuty wokół "Mechanicznej pomarańczy" sprowokował w latach 70. ekscesy londyńskich chuliganów. Na szczęście dla większości widzów stał się swoistą kuracją wstrząsową. Czy i panu o to chodzi?
- Myślę, że widz do końca pozostanie w pełni świadom, że to jednak jest teatr, zabawa, udawanie. Nie zaś dokument czy nawet film fabularny, w którym fikcja sprawia wrażenie prawdy.
Określa się pana jako jednego z liderów, obok Kieślowskiego, Zygadły czy Holland "kina moralnego niepokoju". W tym, o czym pan mówi, zdaje się pobrzmiewać echo tego nurtu. Czy unikając uproszczeń, możemy mówić o teatrze moralnego niepokoju?
- Z różnych powodów uprawia się różne gatunki sztuki. Myślę, że najpierw pracuje się dla widza, a dopiero potem, dla siebie. Także i po to jednak, by poprzez sztukę wyrazić swoje "Ja". Uważam, że "Mechaniczna pomarańcza" swoim przesłaniem, treścią, obrazem przedstawia świat, który dobrze niestety znamy. To rzeczywistość dnia codziennego, która nas atakuje bez przerwy, jest chora i wymaga leczenia. Daleki, jestem od stwierdzenia, że twórcy mają być lekarzami i powołani są, by cokolwiek naprawić. Mają jednak prawo stawiać diagnozy. Jeśliby tak rozumieć "kino moralnego niepokoju'' to z pewnością wspólny mianownik gdzieś tu istnieje. We wszystkich moich filmach zaliczanych do tego nurtu chciałem mówić o tym, czego obawiano się głośno artykułować. Tak samo i tutaj w ,,Mechanicznej pomarańczy" usiłuję odsłonić coś, co jest w tej chwili ukrywane, co się wstydliwie pomija. Nie ma tabu dla sztuki.
Częściej widać pana ostatnio w teatrze, także tym telewizyjnym niż w kinie. Do ostatnich filmów "Kapitał, czyli jak zrobić pieniądze w Polsce" i "Koniec gry" Łódź jakoś szczęścia nie miała. Czy z konieczności czy może świadomie zwraca się pan ku teatrowi?
- "Kapitał" był rozpowszechniony, tyle tylko, że faktycznie nie dotarł do wszystich miast. Po prostu wszedł na ekrany w momencie, gdy zaczęła się rewolucja w dystrybucji i konkurencja z intratnymi filmami sprowadzanymi z Zachodu. Pokazywany w tym roku na festiwalu gdańskim "Koniec gry" nie miał jeszcze oficjalnej premiery. A co do zwrotu w kierunku teatru to muszę powiedzieć, że interesowałem się nim zawsze. Film robi się raz na 2-3 lata i nie wystarczy już gotowy scenariusz. Potrzebne są ogromne pieniądze. Tymczasem niezależnie od filmów przez kilkanaście lat pisałem scenariusze słuchowisk, sztuki teatralne i telewizyjne. Odnalazłem także wielką przyjemność w pracy w telewizji. Poza tym w porównaniu z filmem, jednorazowa emisja w telewizji zapewnia wielką, masową widownię. Myślę, że dla polskiego twórcy, telewizja jest dziś znacznie ciekawszym miejscem, niż kino, co jednak nie oznacza, że straciłem zainteresowanie dla filmu.