Artykuły

Ellen Barkey: Pasja ważniejsza od pieniędzy

- Mam dość wysłuchiwania ludzi, którzy marnują czas na kompletnie nieistotne rzeczy. Powtarzam młodym ludziom: Pieniądze nie są ważne. Jeśli chcecie robić teatr, a nie macie pieniędzy, idźcie do teatru i ukradnijcie światła, ukradnijcie kostiumy, przejmijcie sceny. Zróbcie to, jeśli wam zależy. Nie bójcie się. Pieprzyć pieniądze! - mówi tancerka i choreografka z belgijskiej grupy Needcompany.

Grace Ellen Bareky jest jedną z najbardziej znanych choreografek na świecie. Równie wybitna jak Jean Fabre. Od 1986 roku pracuje w belgijskiej grupie teatralnej Needcompany. Jej szefem artystycznym jest słynny Jan Lauwers, mąż Grace. Mówi się, że Lauwers jest radykalny, bo zawsze go było stać na wszystko. Wyszedł z bogatego burżuazyjnego domu. A Grace, bo nie miała nic do stracenia. Wychowała się w ekstremalnie biednej rodzinie emigrantów z Indonezji.

Needcompnay przez większą część roku jest w trasie. Zespół tworzą artyści z różnych krajów. Są jak artystyczna sekta - żarliwie zaangażowani w teatr, pełni twórczej pasji i uwielbienia dla Lauwersa i Barkey. Odrzucają zastaną rzeczywistość, ich świat to scena. W filmie dokumentalnym Any Brzezińskiej ''I need (no) reality'' opowiadają o rodzinach, które porzucili, by występować. Jan Lauwers ma świadomość, że odciąga ich od bliskich, ale odmawia czucia się winnym, to ich wybór.

Ogromny talent Grace Ellen Barkey rozkwitał nieśmiało w cieniu słynnego męża (najpierw była tancerką w jego zespole, potem choreografką jego sztuk, teraz robi własne przedstawienia, performance i instalacje). Nigdy nie chciała i nie potrafiła oddać wszystkiego Needcompany. Od występów odciągało ją bycie matką, mają z Janem córkę i syna. Dziś, po 50., gdy dzieci są odchowane, talent Barkey rozkwita.

***

Pochodzi pani z rodziny emigrantów.

- Urodziłam się w Surabaji w Indonezji. To była kolonia holenderska, port wojenny holenderskich Indii Wschodnich. Moi rodzice byli produktami europejskich facetów pieprzących indonezyjskie dziewczęta. Oboje mają w sobie europejską krew, ale zostali wychowani w tradycji indonezyjskiej przez samotne matki, ojcowie wrócili do Europy, porzucając kobiety i dzieci. Dzieci miały za to prawo do podwójnej narodowości i niderlandzkiego paszportu. Po wojnie o niepodległość (w latach 1942-44 miasto było okupowane przez wojska japońskie, następnie zostało zajęte przez wojska alianckie. Początkowo miasto zajęli nacjonaliści indonezyjscy, ale ponownie przy użyciu siły zostało ono zajęte przez Holendrów w 1947. Po okresie nacisków międzynarodowych w sierpniu 1949 władze holenderskie zrezygnowały z tej kolonii. Miasto weszło w skład nowo utworzonej Republiki Indonezji) moi rodzice uznali, że lepsza przyszłość czeka ich dzieci w Europie, i postanowili wyemigrować. Miałam wtedy dwa lata. Wyjechaliśmy we czwórkę - mama, tata, ja i moja siostra - z jedną walizką, w której mama wiozła swoją suknię ślubną, jedyną cenną rzecz, jaką posiadała, i z oszczędnościami życia mojego ojca - 50 guldenami (około 400 złotych). Kiedy przyjechaliśmy do Holandii, mama otworzyła walizkę i okazało się, że cienka materia sukni rozeszła się od wilgoci.

Czy rodzice opowiadali pani o życiu w Indonezji?

- To nie byli ludzie skorzy do konwersacji. Zresztą myślę, że chcieli zapomnieć o tym, co tam przeżyli. Oboje podczas okupacji japońskiej zostali umieszczeni w obozach pracy. Mama ciężko chorowała, tata pracował w nieludzkich warunkach na budowie kolei. Podczas wojny o niepodległość zostali ponownie aresztowani. Indonezja to skomplikowany kraj z trudną historią. Nie dziwię im się, że nie chcieli opowiadać o przeszłości. Chyba woleli patrzeć wprzód niż wstecz. I dali mi bardzo szczęśliwe dzieciństwo, oboje byli bardzo kochający.

Czym się zajmowali?

- Tata pracował dla armii holenderskiej, był konstruktorem łodzi. Mama był gospodynią domową. Mieszkaliśmy w małej wiosce portowej w maleńkim mieszkanku. W naszym domu pachniało inaczej niż w domach moich kolegów, bo bez przerwy jedliśmy ryż. Mam też takie wspomnienie z dzieciństwa - na podłodze w naszym domu siedzi pełno młodych wysokich, jasnowłosych mężczyzn i jedzą ryż rękoma z miski. To byli młodzi żołnierze, wtedy w Holandii był dwuletni obowiązek służby wojskowej, którzy odwiedzali mojego ojca w porze lunchu. Nigdy nie czułam, że jesteśmy inni niż oni.

Uważam, że miałam ogromne szczęście w życiu. Bo przecież, jak to możliwe, że taka dziewczyna jak ja, która miała takich rodziców jak ja (moja mama nie ukończyła nawet szkoły podstawowej), mogła się zaangażować w sztukę?

To jak to się stało?

- Byłam dzieckiem z fantazją. Wymyślałam historie, pisałam opowiadania. Ze znajomymi ze szkoły robiliśmy musicale. Chciałam tańczyć, ale moi rodzice nie wiedzieli nic o balecie i nie zgodzili się, bym poszła do szkoły baletowej. Więc nigdy nie kształciłam się klasycznie w tańcu. Gdy ukończyłam liceum, poszłam studiować literaturę. Po dwóch miesiącach studiów ktoś mi powiedział: Grace, przecież jest coś takiego jak taniec nowoczesny. To mi otworzyło oczy. W Amsterdamie były wtedy trzy szkoły tańca nowoczesnego. Zostałam przyjęta do wszystkich trzech. A potem po prostu spotkałam odpowiednich ludzi, którzy znali się na teatrze, na współczesnej muzyce poważnej, przez jakiś czas spotykałam się z dyrygentem. A mój pierwszy chłopak zabierał mnie do kina na stare włoskie filmy. Byłam tańcoholiczką. Uczyłam się w dzień, wieczorami biegłam do kolejnej szkoły, by uczyć się jeszcze więcej, a w weekendy przygotowywałam własne przedstawienia. Pod koniec studiów poszłam na przesłuchanie do teatru Jana Lauwersa.

Wasze pierwsze spotkanie.

- Widziałam wcześniej jakieś przedstawienie Jana, podobało mi się. Kiedy ogłosił, że robi nabór, cały tańczący Amsterdam postanowił wystartować, ponad 200 osób. Wylosowałam bilet na przesłuchanie o trzeciej po południu. Wróciłam do domu i powiedziałam przyjacielowi, z którym mieszkałam, że nie idę, jest zbyt dużo chętnych i że nie mam żadnych szans. Powiedział: Musisz iść. Nawet się nie przebrałam, wsiadłam na rower i pojechałam. Na salę wchodziło się w pięć osób. Jan i jego technik siedzieli na podwyższeniu w garniturach, wyglądali jak Blues Brothers. Jan powiedział: Skoncentrujcie się teraz przez moment i wyobraźcie sobie, że oblaliście przesłuchanie, jak się zachowacie? Gdy wypowiedział ostatnie słowo, ludzie wokół mnie zaczęli wyczyniać najdziwniejsze rzeczy - wyli i wili się, śpiewali, tańczyli. Było mi wstyd. Myślałam: Pieprzę to. Nic nie będę robić. I tylko stałam tam i patrzyłam Janowi w oczy z wyrzutem, jakbym mówiła: Czego ty właściwie, kurde, chcesz? - Grace - powiedział - czy możesz wrócić jutro? Jesteś pierwszą osobą od rana, którą o to proszę. Powiedziałam: Nie ma sprawy, i wyszłam.

I co, i co?

- Następnego dnia spotkaliśmy się znów. Powiedział, że poprzedniego wieczoru widział mnie w teatrze i zapytał, jak mi się podobało. W przedstawieniu występowała kobieta w zaawansowanej ciąży i co chwila rzucała się na ziemię. Nie mogłam na to patrzeć. Powiedziałam, że było straszne. I wtedy pierwszy raz w życiu się pokłóciliśmy z Janem. Do dziś nasz związek jest pełen pasji. Nie ustępujemy sobie nigdy, jesteśmy wobec siebie krytyczni, choć jednocześnie wspieramy się. Tyle lat już się kłócimy, czasami myślę sobie: Grace, może mogłabyś odpuścić? Choć raz pójść na kompromis? Ale nie umiem. To sprawia, że nasze życie czasami staje się trudne. Po dzisiejszej premierze ''Mush-Room'' kłóciliśmy się do trzeciej nad ranem.

Co mówił?

- Nie powiem.

Był krytyczny?

- Yhm.

Nie było pani przykro?

- Było. Jako artystka jestem bardzo niepewna siebie. Ale musimy być w stosunku do siebie całkowicie szczerzy. Nie możemy być uprzejmi i mili. Gdybyśmy mówili sobie za każdym razem: Ach, jesteś taka wspaniała, taki cudowny, to zatrzymalibyśmy się na bardzo niskim poziomie. Zresztą Jan to świetny mąż i ojciec, najbardziej feministyczny mężczyzna, jakiego znam. Wszystko robi w domu. Ja jestem jak księżniczka, siedzę sobie i tylko od czasu do czasu zapytam: Zrobiłeś już pranie?

No, ale jak się skończyło to drugie przesłuchanie?

- Siedział przy stoliku i miał przed sobą listę z pięcioma nazwiskami, w tym moim, i mówi: Opowiedz mi coś o sobie. I gdy mówiłam, patrzył na listę i powoli skreślał z niej pozostałe nazwiska. Aż zostało tylko moje. Zapytałam: Czy to oznacza, że jestem przyjęta? Powiedział: Tak. Wsiadłam na rower i natychmiast odjechałam. Bardzo szybko się w sobie zakochaliśmy.

Czy to nie utrudnia pracy?

- Nie. Zresztą na początku nie myślałam, że ten związek może przetrwać dłużej. Traktowałam to jako przygodę. Myślałam - co za głupota! Zakochać się we własnym reżyserze! To równie głupie, jak zakochać się w swoim instruktorze narciarskim. Nie dawałam nam więcej niż kilka miesięcy. A czas płynął i płynął i byliśmy razem. I tak jesteśmy już ze sobą 26 lat.

W filmie Any Brzezińskiej, dokumencie o Needcompany ''I need (no)reality'', mówi pani, że w pewnej chwili zdała sobie pani sprawę, jak ważny dla pani jest taniec, tworzenie. I że pomyślała sobie wtedy pani: Mój boże, moje biedne, biedne dzieci.

- Zdałam sobie sprawę z tego, że teatr odciąga mnie od dzieci. Że jestem matką, ale też jestem artystką. Przez wiele lat nie mogłam wydusić z siebie, że jestem artystką, gdy ktoś mnie pytał, co robię. Nie umiałam sama siebie tak nazwać. Artystka? To nie był obraz mnie, który miałam. Natomiast od bardzo młodego wieku widziałam siebie jako matkę. Więc kiedy poznałam Jana i po kilku miesiącach nasz związek się nie rozpadł, powiedziałam mu: Sorry, Jan, ale ja chcę mieć dzieci. A Jan nigdy nie myślał o tym. To ja czułam ogromną potrzebę posiadania dzieci. I mam szczęście mieć dwójkę wspaniałych, pięknych dzieci. Ich wychowanie mnie przez lata bardzo pochłonęło, kariera zeszła na dalszy plan. Nigdy nie byłam bardzo ambitną osobą. Pracowałam całym sercem, ale nie myślałam o karierze. Wszystko wydarzało się jakby przypadkiem, nieświadomie. Aż pewnego dnia przeżyłam potworny kryzys. Po premierze spektaklu opartego na tekstach Jeana Geneta odezwał się do mnie jeden ze spadkobierców Geneta, że w woli artysty jest zapisane: ''Nigdy taniec''. I spektakl został zdjęty z afisza po premierze, a byłam z niego taka dumna. Załamałam się. Jan powiedział mi, żebym wyjechała gdzieś i spokojnie o tym pomyślała. Siedziałam sama i myślałam: Nie bądź idiotką. Nie załamuj się. To jest to, co chcesz robić w życiu. Jesteś twórcą, jesteś artystką. Przestań się wygłupiać i tracić czas na pierdoły i zawodzenie. Weź się do kolejnej roboty. Wcześniej, za każdym razem, gdy robiłam przedstawienie, myślałam, że to już ostatnie. Tego dnia zobaczyłam, że wszystko to składa się w drogę twórczą i że od tego momentu, cokolwiek robię, nawet jeśli nic nie robię, jestem artystką.

Ale nie porzuciła pani tych swoich ''biednych dzieci''.

- Nie. Po urodzeniu pierwszego dziecka zabierałam je wszędzie ze sobą, w każdą trasę. To było zabójcze. Gdy urodziłam drugie dziecko, wzięliśmy nianię. To właściwie ich trzeci rodzic. Widzę w nich dziś wiele cech charakteru, które przejęli od niej. Zajmowała się nimi wiele lat. Ale i ja przestałam wtedy pracować tak dużo. Nie występowałam w sztukach Jana, pracowałam tylko nad własnymi przedstawieniami. Zresztą myślę, że osoba pracująca od 10 do 18 spędza mniej czasu z rodziną niż ja. Mnie czasami nie ma przez cały tydzień, ale kolejny tydzień cały spędzam w domu. Zresztą tęsknota to bardzo zdrowe uczucie w rodzinie. Boję się klaustrofobii rodziny, schematu, w który ludzie wpadają, gdy mają regularną pracę. Moja relacja z dziećmi jest dziś tak dobra dlatego, że nie siedziałam im na głowie, nie tłamsiłam ich i umiałam pozwolić im odejść, gdy dorośli.

Co im pani wpajała?

- Och, wiele rzeczy. Jestem prawdziwą mamuśką. Ale najważniejsze: nie czekajcie! Cieszcie się życiem. Kiedy jest się młodym, człowiek ma tendencję do kwestionowania wszystkiego i ciągłego wątpienia we wszystko. Więc powtarzam im: Cieszcie się życiem. Oboje zostali artystami. Córka jest aktorką, występuje w sztukach Jana, będzie można ją zobaczyć na festiwalu Malta w Poznaniu. Syn jest reżyserem filmowym, performerem, trochę muzykuje. Oboje są pełni pasji.

Pasja. To dla pani ważne słowo.

- Najważniejsze. To klucz - kompletnie zanurzyć się w życiu. Nie marnujcie go! Mam dość wysłuchiwania ludzi, którzy marnują czas na kompletnie nieistotne rzeczy. Powtarzam młodym ludziom: Pieniądze nie są ważne. Jeśli chcecie robić teatr, a nie macie pieniędzy, idźcie do teatru i ukradnijcie światła, ukradnijcie kostiumy, przejmijcie sceny. Zróbcie to, jeśli wam zależy. Nie bójcie się. Pieprzyć pieniądze!

No, to nie takie proste.

- Tak krótko jesteśmy na tym świecie. Szkoda czasu, by martwić się pieniędzmi. Co mamy z nimi robić? Siedzieć na nich? Gonienie za pieniędzmi to dokładnie to, co jest nie tak z tym światem. Oczywiście, wiem, że brzmię jak idiotka, jak osoba naiwna. Wiem, że świat tak nie działa. I że głupio jest głosić: pieprzcie pieniądze. Mimo to - mówmy tak!

Pani nigdy nie martwiła się o pieniądze? Matka dwójki dzieci?

- Nigdy. Nigdy! Wychowałam się bez pieniędzy, byliśmy tak biedni, że już biedniejsza nie będę. Gdy byłam studentką, nie miałam grosza przy duszy. I nigdy nie liczyłam na to, że będę mogła się utrzymać z tańca. A tymczasem uważam się za bardzo bogatą osobę. Mogę robić, co chcę. Mam piękny dom i ogród. Wymarzony dom, w którym spotykają się wszyscy artyści z Needcompany.

Mieszkacie wszyscy razem?

- Nie. To nasz dom, ale stworzyliśmy w nim przestrzeń, którą nazywamy biurem, w której wszyscy mogą się spotykać i tworzyć. Panuje tam domowa atmosfera, jest kuchnia, można coś ugotować, spotkać się z innymi, podyskutować, pospierać się. To dla nas ważne, potrzebujemy tych konfliktów, żeby móc tworzyć. To nie ciepła rodzinka, żywimy się napięciami, nerwami.

Współpracuje pani na stałe od wielu lat, oprócz Jana Lauwersa, z Lot Lemm.

- Lot to moje drugie, równoległe małżeństwo. Jestem żoną Jana i żoną Lot. Świetnie się znamy, doskonale rozumiemy. Lot przyszła do Needcompany 20 lat temu jako projektantka kostiumów, dość szybko zaczęła robić również scenografię i nagle okazało się, że bardzo blisko współpracujemy, stałyśmy się bardzo świadome naszej więzi. Współtworzy wszystkie moje przedstawienia, robimy razem instalacje. Jesteśmy jak jedna osoba o dwóch głowach.

Czym jest dla pani ciało?

- Dla mnie ciało jest zawsze erotyczne. Nie wierzę, że na scenie można kierować się jedynie logiką, racjonalnością. Dla mnie motorem jest zmysłowość. Taniec z definicji jest erotyczny. Interesuje mnie energia ciała. Czasami wręcz jest mi wszystko jedno, jaki ruch wykonuje tancerze, jeśli ma właściwą energię. Ciało to instrument. Instrument, o którym na scenie trzeba w jakimś sensie zapomnieć. Trzeba się z ciała uwolnić, wyzbyć próżności. Na scenie przestaje mieć znaczenie, jak wyglądasz. Przestajesz być sobą. Jesteś wolny. Możesz być czymkolwiek. To rodzaj histerii.

W programie do spektaklu ''Mush-Room'' podpisuje się pani Grace Ellen Barkey - prezydent ruchu przeciw melancholii.

- Sama sobie nadałam ten tytuł. Gdy zaczynałam pracować nad przedstawieniem ''Mush-Room'', byłam w melancholijnym nastroju. Pierwszy obraz, który przyszedł mi do głowy, to las z grzybami wiszącymi łebkami w dół. Czułam jesień. Jesień niesie ze sobą poczucie pożegnania, jest sentymentalna. Podczas pracy nad projektem zrodził się we mnie jednak sprzeciw. Nie! Nie można pogrążać się w tym nastroju. Świat potrzebuje nowej energii. Trzeba się ruszać, rozwijać. Świat nie potrzebuje mojej rezygnacji, bo sam jest strasznie zmęczony. Cała Europa pogrążona jest w smutku, wykończona. Wszyscy narzekają, są w złym nastroju, straszą się tym, jak będzie wyglądać przyszłość. Media nadają wiadomości, które sprawiają, że coraz bardziej się boimy. Prawie nikt już nie ma siły myśleć inaczej, pozytywnie. Dlatego postanowiłam wyrwać się z melancholii, stawić jej opór.

Jaki jest więc pani przepis na uzdrowienie świata?

- Nie mam przepisu. Ale mam poczucie, że trzeba ciągle podejmować walkę. Jak Syzyf. Widzisz, że twój kamień spada ze szczytu, krzyczysz: Ale pięknie leci! I wracasz po niego, toczysz go znów. Moim największym bohaterem jest Don Kichot. Nie bać się, walczyć, nie poddawać się. Jak pisał Dylan Thomas: ''Do not go gently into that good night'' (Nie idź łagodnie w tamtą dobrą noc). Musimy stawić czoła końcowi naszych żyć, nie odchodzić łagodnie, odchodzić z hukiem i wrzaskiem.

Musimy wywalczyć sobie znów wolność. Sami staliśmy się swoimi najgorszymi cenzorami. Cenzurze podlega dziś prawie wszystko - bycie kobietą, bycie artystą, bycie religijnym, bycie dzieckiem, bycie emigrantem. Tu w Brukseli kobiety myślą, że są feministkami, a zapomniały, co to jest wolność. Nie założą na siebie pewnych rzeczy, by nie zostać uznane za wyzywające. To ma być wyzwolenie? Co jeszcze? Przestańmy myśleć logicznie. To wpycha nas w schematy. Sprawia, że chodzimy ścieżkami, które już znamy. Nic nowego nas tu nie spotka. Frank Zappa mówił: ''Absurd to jedyna rzeczywistość''. Myślimy, że to, co nas otacza, jest normalne. Tak sobie tu siedzimy, pijemy herbatę, rozmawiamy, patrzymy, jak po ulicy jadą samochody. To sztuczny, wymyślony świat. Prawdziwy świat jest gdzie indziej. Tylko przez absurd możemy go dotknąć.

Co by pani powiedziała ludziom, którzy powiedzieliby, że to, co pani robi, jest kompletnie niepotrzebne, zbędne?

- Że to bardzo ważne być zbędnym. Wyobraźcie sobie dzieciństwo bez opowieści, bez historii, które opowiada dziecku matka. Wyobraźcie sobie, że nie ma piosenek, rysunków. Że nie ma nic, co mogłoby was zabawić, zachwycić. Co to za ponury świat? Kwiaty też są zbędne. Samo życie jest zbędne. Wszystko, co robimy, powinno być niepotrzebne. Jeśli uważacie, że życie można pchnąć w określonym kierunku, wyznaczyć jeden trakt, to ograniczacie się sami. Rzeczy niepotrzebne są nam niezbędnie potrzebne do życia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji