Artykuły

Nie ma rady na parady

Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze nasze państwo nie do­płacało po parę stów do każ­dego biletu teatralnego kupo­wanego w kasie, w sierpniu ro­ku 1792 do letniej rezydencji w Łańcucie księżnej Lubomirskiej z Czartoryskich zjechał globtroter i żołnierz, ekscentryk i erudyta, literat i mają­cy naukowe aspiracje hrabia Jan Potocki (lat 31), by zostać zięciem gospodyni, a mężem niezwykle pięknej księżniczki Julii. Bawił wszystkich opowie­ściami o dalekich krajach i podróżach. Znając jego literackie talenty namawiano go usilnie, by napisał coś dla pałacowego teatru. Hrabia Jan zbyt długo się prosić nie dał, przysiadł fał­dów i w którąś z sierpniowych niedziel, może zresztą nie w jedną, objawił się światu jako dramaturg. Jeśli światem moż­na nazwać kilkuset gości łańcu­ckiego pałacu.

Dziś zarówno historycy teatru jak i filolodzy są zgodni, iż był to debiut bardzo udany. A "Parady" przełożone z francu­skiego, jako że w tym właśnie języku zostały napisane, uważa­ne są za jedną z perełek pol­skiej literatury dramatycznej, choć ich korzenie tkwią głębo­ko w europejskim teatrze ludo­wym, a ujmując rzecz dokład­nie w commedii dell`arte. Wie­dzieć należy, że Potocki w trak­cie swych niemal permanen­tnych podróży odwiedzał naj­słynniejsze wówczas sceny euro­pejskich stolic, jak i oglądał liczne dworskie spektakle naj­częściej realizowane siłami amatorskimi. Dominowała w one czasy koturnowa tragedia klasycystyczna, a jeżeli już poja­wiła się komedia, wierna zresz­tą wszelkim klasycznym regu­łom, to raczej wywoływała u-śmiechy i łzy wzruszenia niż zdrowy, szczery śmiech. Ale ta­ki koneser i ekscentryk jakim był hr. Potocki oglądał też teatr jarmarczny, adresowany do lu­dzi prostych. To właśnie posta­ci z tych spektakli zafascyno­wały go najbardziej. Arlekin, Gil, Pulcinella... One też stano­wiły główną inspirację do "Pa­rad". W swej zabawie teatral­nej Potocki spojrzał na klasycystyczną tragedię, rokokową sielankę, a nawet... rewolucję francuska przez pryzmat arlekinady. Oczywiście, okiem po­błażliwego ironisty, wykształco­nego arystokraty potrafiącego bawić się formą. Nie chciał ni­kogo urazić ani zbulwersować. Myślę, że bardzo podobnie potraktował "Parady" reżyser dzisiejszej wersji dziełka Jana Potockiego - Jacek Bunsch.

Po raz pierwszy "Parady" po polsku zagrał warszawski Teatr Dramatyczny dopiero w roku 1958. Niemalże rok później pre­miera tego utworu odbyła się również na scenie Teatru Roz­maitości we Wrocławiu. Spek­takl reżyserowała Stanisława Zbyszewska w scenografii Zbig­niewa Klimczyka z muzyką Wi­tolda Rudzińskiego.

Bunsch, razem ze skromnym zespołem aktorów na cenie ka­meralnej Teatru Polskiego, ba­wił się i bawi "Paradami" się­gając odważnie do konwencji commedii dell`arte. Dlaczego odważnie? Bo, niestety, nieco­dziennie zdarza się w naszym polskim teatrze, by aktorzy mieli ochotę kopać się, biegać, gonić, przewracać w zawrot­nym tempie. I to nie dlatego, że w jakiś sposób uwłacza to ich godności zawodowej, ale po prostu, dlatego, że potrzebne jest do tego rodzaju działań spora doza sprawności fizycz­nej i kondycji wręcz cyrkowo-sportowej.

Odważnie, bo komedia jest niezwykle trudnym gatunkiem, którego powodzenie niemal w równym stopniu, zależy od ak­torów, co i od publiczności. Oglądałem zupełnie trzy różne oblicza tych samych "Parad" na scenie kameralnej

Premierowe, gdy pu­bliczność była dość chłodna, ale raczej życzliwa, bo składała się głównie ze znajomych. Aka­demijne, gdy widzowie przy­szli do teatru, by odebrać na­grody i ordery z okazji jakiejś zakładowej uroczystości, a "Parady" miały być jeno artystycz­nym dodatkiem, więc garstka widzów, która została po zasad­niczej akademijnej części śmia­ła się bardzo nieśmiało i tylko wtedy, gdy śmiało się kierow­nictwo zakładu mające widać specjalny placet na poczucie humoru. Wreszcie, oglądałem spektakl, na którym na widow­ni dominowali młodzi ludzie chcący się autentycz­nie pobawić i pośmiać.

Nietrudno się domyślić, że zarówno publiczność jak i ak­torzy najlepiej czuli się na tym ostatnim spektaklu. To przed­stawienie rosło w oczach, na­bierało rozmachu, swobody, lek­kości. Gdy się skończyło, miało się ochotę oglądać je od począt­ku, pod warunkiem, że byłoby takie same albo jeszcze lepsze. Te dwa pierwsze spektakle wy­dawały się wymęczone, wydu­mane w wielu sytuacjach, ga­gach, dialogach, ripostach, na­tomiast to, które ma prawo do miana zwyczajnego, normalnego z przypadkową publicznością sprawiło wrażenie naturalne­go, improwizowanego, sponta­nicznego, rodzącego się na na­szych oczach.

Najrówniejszy poziom zapre­zentowali: Bożena Baranowska (Zerzabella), Tadeusz Szymków (Leander), Krzysztof Dymek (Muzyk). Na spektaklu, nazwij­my go, młodzieżowym domino­wali Zygmunt Bielawski (Kasander) i Miłogost Beczek (Gil). Tę piątkę uzupełnia Mirosław Skupin (Doktor).

Poza aktualiami, którymi za­wsze żywiła się commedia dell'arte, reżyser wprowadził postać Muzyka ingerującego w akcję. Okazało się, że ten osta­tni pomysł był bardzo twórczy i sporo wniósł do spektaklu.

"Parady" w Teatrze Kameral­nym polecałbym wszystkim pod warunkiem, że zechcą uczestniczyć w tym przed­stawieniu, że przyjdą do teatru, by pobawić się wspólnie z ak­torami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji