Artykuły

Teatr narodowej zdrady

"Bitwa warszawska 1920" w reż. Moniki Strzępki w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Andrzej Horubała w Do Rzeczy.

"Bitwa Warszawska 1920" okazuje się apoteozą Feliksa Dzierżyńskiego. To logiczne dopełnienie hołdów składanych Włodzimierzowi Leninowi przez "Krytykę Polityczną"

Kiedy w połowie 2010 r. duet twórczy Demirski/Strzępka urządzał w wałbrzyskim teatrze pogrzeb Andrzejowi Wajdzie i w prześmiewczym spektaklu "Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej" z furią oskarżał reżysera, że aż do śmierci kurczowo trzyma się kasy i nie chce ustąpić miejsca młodym zdolnym, trudno było sobie wyobrazić, że po trzech latach szyderczy los powie: okay, macie wszystko - Stary Teatr pod dyrekcją waszego kumpla, zbuntowanego tak jak wy, Jana Klaty, nieograniczone możliwości promocji, róbcie, róbcie, pokażcie, na co was stać.

I los jak to los - często daje nam to, czego żądamy, by pokazać, że nie wszystko jest takie proste.

I oto przyszedł upalny wieczór 22 czerwca. Kraków. Plac Szczepański. Główna Scena Narodowego Starego Teatru. Premiera spektaklu "Bitwa Warszawska 1920".

Zaczęło się dość nieświeżo, choć po krakowsku: oto po foyer wpośród wachlującej się wielkimi płachtami programów publiczności biegają w ciężkich kostiumach i pełnej charakteryzacji aktorzy, wykrzykując coś mało zrozumiałego, a gniewnego, jakby tocząc spór między sobą, że niby coś idzie nie tak, że ktoś kogoś obraża.

ZMYŁKA Z PRAWDĄ I PIĘKNEM

Publiczność premierowa, po twarzach, nażelowanych fryzurach i obcisłych ubrankach patrząc, w większości może i nie pamięta eksperymentów z rozbijaniem przestrzeni w Starym Teatrze, gdzie to i Wajda rzeczony, i Konrad Swinarski, i Jerzy Jarocki ze "Snem o Bezgrzesznej" już tego próbowali - gdzież to nie rozgrywali swoich scen, jakichż gwałtów na publiczności nie dokonywali, kazali chodzić, zadzierać głowy, męczyć się na całonocnych maratonach, a i aktorów obsadzali w rolach zarówno odtwórców dramatu, jak i próbujących dopiero artystów, czy też osób pokazujących własne pamiątki rodzinne.

A zatem deziluzja, będąca ni to nawiązaniem do dawnych mistrzów, ni to zabiegiem obliczonym na krótką pamięć publiczności, nie wstrząsa za bardzo. Raczej irytuje: jest gorąco, chcemy już wejść na klimatyzowaną - miejmy nadzieję - widownię, niech ci aktorzy tak się nie drą, niech nie biegają, niech się wreszcie zacznie wielki spektakl.

I zaczyna się.

I co? I porażka.

Może nie od razu widoczna, bo startuje z Norwida interpretowanego na Niemenową modłę. Utwór "Moja ojczyzna", ten ze słynnym dystychem: "Klucz Dawidowy usta mi otworzył, Rzym nazwał człekiem". Śpiewany przez młodzieńca, ni to zesłańca, ni wędrowca. Jest patetycznie, ciekawie dość. Wielki tekst, niepokojący, polemiczny. Przeciwstawiający tradycyjnemu patriotyzmowi wizję człowieka uniwersalnego. Jednak przecież po chwili okazuje się, że z tym Norwidem to tylko pozór był, zmyłka taka, że niby Demirski chce rozmawiać serio, że Prawda i Piękno go obchodzą.

Tego bowiem Norwida to Feliks Dzierżyński śpiewał i zaraz potem w jakieś codziennostki, narzekania na pogodę, na wiosnę, która to nadejść nie może, zaraz jakieś niesnaski z matką, przekleństwa i przerysowania. Jest wiadro z wodą, jest sztuczna krew, a jakże.

Czy to Wałbrzych, czy Kraków, duet twórczy jedzie swoim sznytem. Receptura rozpoznawalna aż do bólu. Ingrediencje: postaci historyczne czy publiczne, z radością demaskowane w groteskowo prywatnych sytuacjach, zestawiane bez dbałości o prawdę historyczną, za to wypowiadające mnóstwo głupot, zaglądanie pod podszewkę oficjalnych wersji zdarzeń, dużo hałasu, gdy siada atmosferka - przekleństwo, jakaś "kurwa" rzucona przez białogłowę, gdy publika przysypia - wystrzał, wybuch i komentarz, że "pizdło".

Dziwne to i ubogie, szczególnie w Starym, gdzie przecież cały teatr polski przećwiczył się w feerii pomysłów i rozwiązań, w zmianach tempa i konwencji. Gdy więc Strzępka z Demirskim po strzale ze ślepaka każą wynieść kogoś spośród publiczności z pierwszego rzędu, przecież specjalnie świeżym konceptem to nie jest. Gdy aktorzy raz po raz wyrzucają w górę garści mąki, że niby ostrzał trwa i tynk się sypie, pomijając historyczny bezsens tego zabiegu, nie wystarcza ten greps, by było zabawnie i nienudno. I częstowanie publiki "wódeczką" nie dodaje energii, nie.

Pusto wybrzmiewają te chwyty, nawet gdy ogrywa je autoironicznie Krzysztof Globisz.

DAJCIE COŚ DO MYŚLENIA

On zresztą, w połowie mniej więcej spektaklu, gdy dane mu będzie wystąpić z 10-minutową etiudą na temat ról, jakie odgrywa u Strzępki, gdy płynnie przechodzić będzie od Wincentego Witosa, przez gen. Weyganda, wreszcie szyfranta, który złamał sowieckie kody, do ks. Skorupki, gdy zaprezentuje swoistą repryzę, pokaże, że jest w znakomitej formie, to jakby wzdychał: oj, Demirski i Strzępko, gdybyście mi napisali coś lepszego, gdybyście mi dali coś ciekawszego do zagrania, to ja bym wam taką sztukę zaserwował, że by was na rękach nosili. Przecież drodzy buntownicy, droga publiczności - zdaje się mówić Globisz - taki kabaret teatralny serwowany dawniej w sztukach serio ze Stuhrem, Grabką to była kiedyś specialite de la maison Starego Teatru, gdybym dostał od Demirskiego lepszą partyturę, to bym tu ludzi położył ze śmiechu na ziemi, a potem przeczołgał patosem i wzruszył do łez. Przecież naprawdę potrafilibyśmy przywołać czasy świetności, tylko dajcie, dajcie nam szansę. Dajcie coś do myślenia!

Faktycznie te kilka minut, gdy Globisz ma okazję na indywidualny popis, demaskuje duecik naszych buntowników w sposób bezwzględny. Oto prawdziwy wirtuoz jakby od niechcenia szkicuje to, co mogłoby stać się atutem przedstawienia. No ale pod warunkiem, że barbarzyńcy, którzy zdobyli scenę narodową, mieliby coś do powiedzenia.

APOTEOZA DZIERŻYŃSKIEGO

A tymczasem poza szczeniackim pokazywaniem języka młodzi, jak by tu powiedzieć, no - intelektualnie i artystycznie są jednak dość mizerni. I po raz kolejny potwierdzają tezę, że za niedostatkiem artystycznym często krok w krok idzie agresywny intelektualny prymitywizm. Jak więc podejść do wielkiej wiktorii polskiej, do ocalenia kraju przed azjatyckimi hordami? Na scenie Piłsudski w nocy z 5 na 6 sierpnia 1920 r., niemogący podjąć decyzji, który manewr wybrać, Piłsudski, który wciąż chce spać, urwać jeszcze godzinkę, jeszcze parę minut, wciąż brykający pod derkę, zły, gdy ktoś przerywa mu sen.

Robiący za jego asystenta Władysław Broniewski (no tak, wiadomo, idol "Krytyki Politycznej", lansowany na nie wiadomo jak wybitnego artystę) tu jako lubieżny, już mocno popijający poeta, no ale też nosiciel sensu - oskarżający polską historię.

Wreszcie reprezentanci Zachodu z francuskim doradcą wojskowym, pragnący jak najszybciej podjąć handelek z Rosją.

Kobiety - polska Mama, polska bizneswoman z Poznańskiego, Róża Luksemburg z krwawą dziurą w skroni, kabaretowa aktorka śpiewająca pieśni legionowe, wściekła na Nataszę Urbańską za rolę w filmie Hoffmana o Cudzie nad Wisłą.

Jak to u Demirskiego: wiele planów czasowych - świętowanie niepodległości dotyczy także 4 czerwca 1989 n, a neoliberalne przemiany lat ostatnich wchodzą w konflikt z bolszewickimi zdobyczami socjalnymi.

Długi weekend to zarówno czas decydującej sierpniowej bitwy, jak i święto grillowania w III RP.

W warstwie intelektualnej zaś spektakl niesie to, do czego przyzwyczaja nas młody teatr lat ostatnich: jakaś predylekcja do zdrady, apostazji, dreszczyk emocji z powodu przymierzania się do ról judaszowych. Tym razem to już nie folklorystyczny nieco Jakub Szela, ale jeden z największych zbrodniarzy XX w. - Feliks Dzierżyński.

Żiżkowa apoteoza Lenina wychwalana przez "Krytykę Polityczną", współpraca z niemieckim lewactwem znajdują tu więc szczególne dopełnienie.

Nic dziwnego, skoro dyrekcję Narodowego Starego Teatru objął w styczniu 2013 r. Jan Klata, który wcześniej pokazał, że za niemieckie pieniądze jest w stanie z lekkim półuśmieszkiem prowokatora świadomego własnej podłości pokazać "Transfer", robiony jakby pod dyktando Związku Wypędzonych, gdzie winowajcą zbrodni przesiedleń jest rockowy band złożony ze Stalina, z Churchilla i Roosevelta, o Adolfie i zbrodniach Niemców jakoś się zaś nie składa opowiedzieć w tej nowej wersji historii, jeśli za niemieckie pieniądze jest w stanie wymodzić szekspirowskiego "Tytusa Andronikusa", w którym "gra narodowymi stereotypami" polega na obsadzeniu Polaków w roli półzwierzęcych barbarzyńców zakłócających rzymski ład, to i koncept Demirskiego/Strzępki rozwijany na szacownych deskach Dużej Sceny Teatru im. Heleny Modrzejewskiej nie dziwi.

Niewypały, jakimi przez pół roku częstuje publiczność krakowską Stary Teatr, powodują, że dyrektor Klata pytany o sukcesy całkiem serio powołuje się na opinię pani Zosi obsługującej teatralny bufet, która mówi, że takiego zamieszania w teatrze nie pamięta, od kiedy tu pracuje. Zamieszanie może i jest, ale przecież poza hałasem mało z tego wszystkiego wynika.

"W SZCZĘKĘ PATRIOTYZMU"

Maciej Nowak, do lat promujący młody teatr, zapowiadał, że spektakl "Bitwa Warszawska" to "mocny cios w szczękę staroświeckiego tradycyjnego patriotyzmu". No tak, jeśli za główny autorytet obiera się wyjątkowego zbrodniarza - Feliksa Dzierżyńskiego - który w końcowym monologu, nim zacytowany będzie Norwidowski fragment o popiele i diamencie, oskarży współczesnych o zbyt łatwe zrzeczenie się zdobyczy socjalnych, jakie przyniosła bolszewicka rewolucja, jeśli w rozmowie z matką przyda sobie prometejskich rysów: poświęcił własne zbawienie dla dobra ludzkości, to i można bełkotać o rozrachunku z patriotyzmem.

Przecież to wszystko jednak bardzo mizerne. Mizerne, choć zarazem niebezpieczne.

Demirski ustawia sobie jako przeciwnika film Jerzego Hoffmana "1920. Bitwa Warszawska". Mówi, że gdy skończył go oglądać, powiedział do Strzępki: "To jest do Klaty, do Starego na przedstawienie". Takie to głębokie inspiracje. Żenujący film, kolejny niewypał pokazujący, jak władza matuzale-mów oraz niedowład instytucji kultury niszczą polską kulturę. Ale okazuje się: szyderę z niego można Klacie sprzedać do Starego.

Mocować się z Hoffmanem, który "Bitwą..." nie uczynił najmniejszego poruszenia w życiu duchowym Polaków?

Chciałoby się powiedzieć: dueciku drogi, a wielce z siebie zadowolony, może byś wziął się jednak za coś mocniejszego? Może byś powalczył z silniejszą literaturą?

PRZEKROCZONA GRANICA

Piszę w trybie warunkowym, ale przecież Jan Klata, nim zwyciężył w konkursie na dyrektora Starego Teatru, tu właśnie stoczył pojedynek z Sienkiewiczem, wystawiając "Trylogię". I z Sienkiewiczem przegrał sromotnie. Przegrał, to znaczy dał wygrać Sienkiewiczowi. Chociaż przygody naszych dzielnych rycerzy przedstawił jako imaginację pensjonariuszy jakiegoś domu starców, to przecież Sienkiewicz nawet tak poniewierany przebił się ze swym zniewalającym pięknem, a publiczność jakby na przekór reżyserowi z punkowym kogutem na głowie głośno dopowiadała kwestie bohaterów. No ale tam przynajmniej literatura miała szansę stawić jakiś opór. A tutaj?

Szmira Hoffmana w 3D, będącą składanką piosenek patriotycznych z kiczowatą historyjką o wojennych przygodach Borysa Szyca najpierw w łapach demonicznego czekisty z hemoroidami, później pomykającego obok dzielnego kozaka granego przez Bohuna... - naprawdę mógłby znaleźć sobie Demirski mocniejszych sparringpartnerów.

Niechby wziął "Przedwiośnie", które przecież stawia podobne problemy.

Napisałem to, ale przecież duet Demirski/Strzępka i cały ten młody teatr, który instaluje się na naszych scenach, zdobywając kolejne przyczółki, nie dorasta do polemiki z Żeromskim. Po cóż dopuszczać ich do narodowej sztuki? By znowu zachowywali się jak pętaki? By stroili swoje miny i obrzydzali nam wspólnotowe myślenie?

Jeśli wojnę roku 1920 z azjatycką dziczą przedstawiają jako zabawę wyrośniętych chłopców wydających ustami odgłosy strzałów i wybuchów nad sztabową mapą, zbrodniczego zaś twórcę Czeka i zapijaczonego poetę jako nosicieli głębszych sensów, jeśli szydzą na nowomodny sposób ze śmierci ks. Skorupki, dekonstruując patriotyczny mit, a Piłsudskiego pokazują jako przygłupa i śpiocha, to czy udostępniać im twórczość autora "Na probostwie w Wyszkowie"?

Czy ich działanie nie powinno skłaniać raczej do kroków administracyjnych, jak na przykład odebrania Janowi Klacie dyrekcji narodowej sceny? Pół roku chyba starczy.

Można nienawidzić wspólnoty, można brzydzić się polskością. Ale czy tacy twórcy muszą być dotowani przez państwo?

Przecież jeśli istnieje jakaś granica narodowej apostazji, to zarówno Klata, jak i duet twórczy Demirski/Strzępka z pochwałą Dzierżyńskiego tę granicę przekroczyli.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji