Artykuły

Robespierre - próba portretu

"Thermidor" to trzecia i ostatnia pozycja dramaturgicznego dorobku Stanisławy Przybyszewskiej, który konsekwentnie udostępnia teatralnej widowni Jerzy Krasowski. I aczkolwiek konsekwencja ta jest godna pochwały, co udowodniły sukcesy ,,Sprawy Dantona" i telewizyjnej realizacji ,,Dziewięćdziesiątego trzeciego", najnowsza premiera nabywa jednak pewne wątpliwości.

W ,,Thermidorze" Przybyszewska znów podejmuje temat rewolucji francuskiej. Wbrew pozorom nie jest to kontynuacja "Sprawy Dantona", choć również o Robespierre'a idzie, a akcja sztuki toczy się na dwa dni przed jogo ostateczną klęską. Nie idzie też w "Thermidorze" o analizę faktów i przyczyn, które zaprowadziły kolejnego wodza rewolucji pod gilotynę. (za mało tu przyczynków, jakby powiedział uczony filolog czy historyk) Wydaje mi się natomiast, że celem autorki był portret Robespierre'a z ostatniego, najmniej znanego okresu jego życia. Nie uogólniałabym natomiast, że sztuka jest dramatem przywódcy, który nie jest w stanie opanować sytuacji, będącej naturalną konsekwencją jego poczynań.

W I akcie "Thermidora" Robespierre'a nie ma na scenie, ale jego obecność jest przez cały czas wyczuwalna. Spiskujący członkowie Komitetu Ocalenia mówią przecież o nim. Obawa, ze lada chwila może się zjawić, paraliżuje ich działania. Ale niewiele można się dowiedzieć o Robespierze na podstawie rozmowy spiskowców. Padają określenia - tyran, człowiek obłąkany. Osądy te tracą wagę z chwilą, gdy okazuje się, że wszyscy z wyjątkiem Billaud - Varenne działają z obawy o własne głowy. Niesmak też budzą metody nakłaniania do udziału w spisku.

Robespierre zjawia się w akcie II. Jego wejście jest efektowne, podobnie jak wkroczenie Saint Justa w ostatniej scenie aktu poprzedniego, a rozmowa ze spiskowcami spokojna i rozważna. Długi monolog, który potem następuje, jest odpowiedzią na wątpliwości Saint Justa. Ale czy jest odpowiedzią na pytania historii? Przez sześć tygodni nie było Robespierre'a w Konwencie. Sam na sam z nękającą go chorobą przygotowywał się do ostatecznego wysiłku, szykując kolejny przewrót, którym chciał zatrzymać szerzący się terror. Czy był pewny siebie, czy w ostatniej chwili zwątpił w możliwość oraz sensowność tego przedsięwzięcia? Pytanie pozostaje właściwie bez odpowiedzi. Z głośnika pada sucha informacja - w dwa dni po tej rozmowie Robespierre i Saint Just zostali zgilotynowani.

Nie mam pretensji o brak tej ostatniej odpowiedzi. Tylko, że pytań chciałoby się postawić znacznie więcej. A materiał sceniczny wydaje się zbyt wątły, aby na nie odpowiedzieć. Zbyt mało faktów, informacji dostarcza I akt, mimo że jest długi, chyba nawet za długi. Zbyt dużo w nim gadaniny, momentami niewiele wnoszącej. I choć Jerzy Krasowski postarał się o atmosferę napięcia, choć zbudował kilka sytuacji, w sumie ta część nieco nuży. II akt jest znacznie lepszy, bardziej pasjonujący, wciąga widza w to, co się dzieje na scenie. Ale ogólne wrażenie jest trochę nijakie. I nie pomagają tu starający się ze wszystkich sił aktorzy. Wspomniana już wątłość materiału scenicznego nie pozwala im na zbudowanie pełnych postaci. Udaje się to tylko takim wytrawnym aktorom jak Andrzej Polkowski (Billaud - Varenne), Witold Pyrkosz (Fouché), Igor Przegrodzki (Robespierre).

Teatr Polski. Stanisława Przybyszewska; "Tbermidor"; Przekład: Stanisław Helsztyński; Opracowanie tekstu i reżyseria: Jerzy Krasowski; Scenografia: Wojciech Krakowski. Premiera: luty 1971.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji