Artykuły

Helena Mniszkówna TRĘDOWATA

Warto znać ten teatr. Jest niezwykły, choć, jak się dobrze przyjrzeć, nie robi nic niezwykłego. Stanowi chyba najpoważniejszą instytucję kulturalną w swoim mieście. Miasto jest powiatowe. Piękne, stare, z tradycjami. Tradycja może być tylko pretekstem do mnożenia rocznicowych akademii "ku czci", ale nie zawsze inspiruje dzisiejszy dzień. Chociaż powinna.

Mało znam Kalisz i niewiele wiem o całokształcie życia kulturalnego w tym mieście. Interesuje mnie teatr. Jak to się dzieje, że jest tak bardzo żywy? Jak to się dzieje, że młodzi ludzie ze "znakiem jakości", tacy jak Kajzar czy Prus, rezygnują z propozycji reżyserowania w dużych ośrodkach na rzecz pracy w Kaliszu? Czy to nie przesadna reklama? Czy nie za wcześnie na fanfary?

Fanfar nie będzie. Teatr im. Bogusławskiego nie jest teatrem idącym od sukcesu do sukcesu. Jest tylko teatrem, w którym się coś dzieje, w którym zawsze istnieje element niespodzianki, a więc i ryzyka. Nawet przedstawienie "Moralności pani Dulskiej" było tzw. kontrowersyjne.

Teatr można "ukontrowersyjnić" siłą i osiągnie się wtedy na pewno cel numer dwa - będzie się o tym teatrze pisało. Tylko co będzie z celem numer jeden - z publicznością? Oczywiście można jej nie ulegać, można ją wychowywać, można ją nawet tresować. Tylko żeby to wszystko wykonać - trzeba ją mieć. Trzeba, żeby mieszkańcy, po prostu mieszkańcy danego miasta stali się publicznością.

Jest to sprawa ciągle żywotna, ciągle nie rozwiązana. Ta zależność między upodobaniami tzw. masowego widza a upodobaniami i ambicjami teatru, który usiłuje narzucić mu swoje.

Oczywiście, że teatr kaliski ma przede wszystkim etykietkę "ambitny", ale jest to tylko etykietka. Coś jak "piwo pełne". Pełne czego? Ambicje ma chyba każdy teatr. Może nawet warszawska "Syrena", czy nawet telewizyjny Teatr Rozrywki nie są od nich wolne. Ale i ambicje, jak wszystko w teatrze, sprawdzają się dopiero w zetknięciu z publicznością. Jeśli okażą się zbyt wygórowane, skutek będzie zupełnie taki sam, jakby ich nie było. Czy wobec tego warto?

Utarło się u nas mniemanie, że im mniejsze, mniej ruchliwe miasto, tym bardziej tradycjonalny, zachowawczy teatr. Wiadomo - prowincja. Publiczność niewyrobiona, inteligencji humanistycznej niewiele, kołtuneria naciska z jednej strony, władza administracyjna z drugiej, a najczęściej te dwie siły działają w jednej osobie i... wystawia się "Czarną komedię" jako szczyt nowoczesności. Jeden, dwóch Fredrów też zawsze się zmieści, no i coś poważnego, współczesnego, odpisanego na straty. Straty finansowe, które nikogo specjalnie nie martwią. Może tylko aktorów, którym źle się gra, gdy na widowni straszą plamy pustych krzeseł. Kalisz na razie zdołał tego uniknąć.

Mówiąc o repertuarze, nie chciałabym mu przypisywać roli decydującej. Tylko bardzo istotną. W Kaliszu wiele dyskusji, jak wspomniałam, wzbudziła właśnie sztuka ograna już do cna: "Moralność pani Dulskiej" Zapolskiej.

Mój stosunek do teatru kaliskiego nie jest bezkrytyczny. Nie zgadzam się z koncepcją Dulskiej jako zaharowanej kobiety, orzącej na dom pełen darmozjadów. Jeśli już tak, to posunęłabym się dalej w kierunku przeciętności. Ale nie w tym rzecz, nie pora na polemikę, bo o Dulskiej wszyscy już dawno zapomnieli. Nie zgadzam się również z autorką adaptacji "Trędowatej", o czym powiem za chwilę. Podobają mi się "Szewcy", ale też mam zastrzeżenia. I właśnie to te zastrzeżenia, te odruchy protestu - sprawiają człowiekowi na widowni wielką przyjemność. Wszystko, cokolwiek dzieje się w tym teatrze, nigdy nie jest letnie.

Repertuar: "Wyzwolenie" Wyspiańskiego, "Moralność..." Zapolskiej, "Trędowata" według Mniszkówny, "Szewcy" Witkacego, dwie nieznane jednoaktówki Różewicza, adaptacja "Nocy i dni" Dąbrowskiej. I najlepszy, jak dotąd, Przybyszewski: telewizyjne "Gody życia".

"Trędowatą" i jej parodię "Na ustach grzechu" przeczytałam ongiś bardzo szybko jedną po drugiej. Jeszcze miałam w głowie cudowny grafomański, pretensjonalny do absurdu styl Mniszkówny, kiedy przeszłam do parodii tego stylu pióra Magdaleny Samozwaniec. Zawód był srogi. Parodia okazała się ani w połowie tak śmieszna i dowcipna jak oryginał. Była niczym dowcipas Rokity wobec humoru Przybory, była po prostu zbędna. W parodii była "rasa", która "szła przed nim i za nim i kładła mu się u nóg, jak wierny pies". W oryginale: "Był jednym z tych magnatów, którzy nie nosząc swego majestatu przed sobą, mają go bezwiednie w sobie. Nie myśląc o tym, był zawsze i wszędzie panem, i ta jego pańskość noszona z pewną niedbałością zwracała na niego oczy... Odznaczała go przy tym znamienna wypukłość charakteru, co go czyniło odrębnym". Nie mogłam zrozumieć, dlaczego ten pierwszy tekst nazywa się parodią drugiego. I nie rozumień dotąd. Chyba ze względu na chronologię. I na zamierzenia twórczyń. Ale przecież oryginał "Trędowatej" zawiera perły humoru nie do naśladowania i nie do parodiowania. Ten humor spodziewałam się znaleźć na scenie. I pękać ze śmiechu.

Tak i nie. Bo przez cały czas dręczyła mnie myśl, że jestem nietaktowna rechocząc przy co smakowitszych kąskach i że autorka adaptacji wcale nie chciała mnie rozśmieszać, lecz wręcz przeciwnie - postanowiła Mniszkównę zrehabilitować, dać rzecz pouczającą i na serio. Krwawą satyrę na arystokrację.

Dwadzieścia lat temu nikt by się nie dziwił, dziś jednak pomysł wydaje się karkołomny. Trudno uwierzyć, ale równie trudno nie zauważyć, że ordynat Waldemar Michorowski występuje tu jako rzecznik postępu na wsi, Polak, patriota i w ogóle bohater pozytywny, przeciwstawiający się swojej wrednej klasie, która nie chce Stefci. Jego tyrady na temat "ludu, który należy trzymać cokolwiek feudalnie", na temat świetności polskich "samowiązałek", które uczynią życie owego ludu sielanką, może doprowadzić do konania ze śmiechu, ale zanim się zacznie konać, trzeba się zorientować, że mówi to idiota. Niestety, większość publiczności słuchała z nabożeństwem wygłaszanych ustami ordynata poglądów gospodarczych pani Mniszek i jakby zastanawiała się nad tym, czy też by się nie udało czegokolwiek z tego dziś zastosować. Powaga jest również w scenografii. Ale jeden krok dalej i już byłaby groteska. Tego kroku jednak nie uczyniono. Siedziba Michorowskich, obsypana, jak pryszczycą, dziesiątkami portretów, ma urodę autentycznej staroci.

Sfera potraktowana została serio. Groźna jest, demoniczna. Klika, klan, grupa, środowisko zamknięte i wrogie wszystkim obcym. Owszem, jak się ktoś bardzo uprze, można z tego zrobić rzecz aluzyjną, ale czy nie szkoda "Trędowatej"?

Młodzi aktorzy nie zrezygnowali z możliwości zabawy, nie poparli propozycji straszenia arystokracją. Reżyser, owszem, ale - jak regularnym duchem, co jest chyba sensowne. Na przykład w scenie balu arystokratyczne damy błądzą w obfitych jasnych szatach po mrocznej scenie i pohukują tajemniczo a złowrogo: "Sfera nie przyjmie! sfera nie przebaczy!". Aktorzy grają z rozmachem walą się na kolana z trzaskiem i łoskotem, rozdzierająco wzdychają i cierpią, ach jak cierpią pięknie!

Cuda są na porządku dziennym, sparaliżowany dziadzio w emocjonującym momencie wyskakuje z wózka, namiętna Włoszka wali ordynatem o ziemię, aż się kurzy, ducha omal z niego nie wytrzęsie, Stefcia umiera jak w starej dobrej operze, z oczyma w słup i z ostatnią arią na ustach. Wszystko tu działa na pełnych obrotach i uciechy jest co niemiara, ale ciągle jeszcze za mało.

Scena w kaliskim teatrze ma tę niebezpieczną głębię, że nie do wszystkich miejsc docierają słowa mówione na jej drugim i trzecim planie. Może przez ten techniczny mankament skarby grafomanii, zawarte w dziele Mniszkówny, nie dociera do nas w całej krasie? Może dlatego kapitalne nonsensy, tworzące kunsztowny, piętrowy dowcip, w tyradach Waldemara giną między kolumnami i docierają do słuchacza okaleczone? Może naprawdę autorka adaptacji nie chciała nas karmić satyrą na arystokrację, czego jej i sobie z całego serca życzę.

Na temat popularności "Trędowatej" wiele napisano, tęgie głowy łamały się nad tym fenomenem, nie mam więc szans na to, że wymyślę coś rewelacyjnego. I nie zamierzam. Przeczytałam, a właściwie przekartkowałam sobie jeszcze raz "Trędowatą" z okazji kaliskiej premiery i stwierdziłam ze zdumieniem, że żądam od teatru wielkiej zabawy, a tymczasem sama już się nią bawić nie potrafię. Zanadto mnie drażni. Dlaczego?

Może dlatego że jest nieśmiertelna? W "labiryntach", "tygrysach" i kryminałach rodzimej produkcji straszą opisy oficerów MO, godnych pióra nieodżałowanej Heleny Mniszek. Tylko że te kryminały nie mają charakterystycznego dla niej nerwu dramatycznego ani żywego dialogu. Są tylko równie źle napisane. I, co gorsza, napisane dzisiaj.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji