Artykuły

Teatr Różewicza - Jest? Będzie?

Zacznijmy od tego, że bardzo mi się spodobała publiczność wrocławska. Nauczyciel, który w dyskusji po premierze (innej sztuki) mówi: "piękny tekst, świetny spektakl ale, przepraszam, moja, nasza wiedza o sprawach tu przedstawionych jest większa"... Uczniowie, którzy, nie speszeni autorytetem wychowawcy, wykładają swoje kontrracje szeroko i w przyzwoitej polszczyźnie. Utalentowany widz, to skarb dla teatru. Tym młodym trzeba jednak jeszcze wyjaśnić, że wrażliwość to mało: w teatrze trzeba jeszcze myśleć. Pysznić się wrażliwością? Hm... Istnieje nawet faryzeuszostwo wrażliwości.

Niepoczytalny "myśliwy" postrzelił psa. Dzieci psa odratowały. Pisano o tym. Wobec czego ,.myśliwy" odegrał się: zabił tego psa-kalekę, strzelając o dwa kroki od dzieciaków! I znów posypały się artykuły - dowodzące głębokiej wrażliwości autorów. Gdy Zola powiedział swoje słynne "Oskarżam!" w sprawie Dreyfusa, zatrząsł się sztab generalny Francji. A tu? Czy nastąpiła jakakolwiek odpowiedź od władz "myśliwego", czy przynajmniej odebrano broń recydywiście? Jak dotąd, nic o tym nie wiadomo. Niewrażliwi śpią spokojnie: niech tam sobie wrażliwi manifestują swoją wrażliwość...

Oto czego nie znosił Brecht. Oto dlaczego teatr żywy nie może być szkołą "przeżywania", lecz był zawsze i musi być szkołą rozeznawania się w okolicznościach oraz działania w tych okolicznościach. Gaworzymy sobie o antropologii kulturalnej, o Levi-Straussie, o teatrze obrzędowego przeżywania. A czymże był taniec plemienny, jeśli nie wtajemniczeniem w sztuką walki, polowania, erotyzmu etc. - zaprawą (niemal sportową) do działania życiowego? Albo katharsis, oczyszczenie przez sztukę: gdy Ajschylos zmagał się na scenie z bogami, to po to, by ukazać szansę dla Aten, zmienić obowiązujące prawa. Poprzestawanie na wzruszeniu, "przeżyciu", jest zawsze symptomem dekadencji, tak w dżungli, jak i w teatrze.

Różewicz nie może się zdecydować: Brecht, czy "nowa fala". Jest moralistą, wyrazicielem protestu duchowego przeciw relatywizmowi etycznemu. Szuka sensu, nie miłego brzęku słów. Nie bawią go "dehumanizujące gry" (jak pisał wnikliwie Krzysztof Mętrak w "Kulturze"). A jednocześnie w kapryśnych i często sprzecznych ze sobą komentarzach "teatralnych" głosi, że "nowa dramaturgia to problem nowej techniki dramaturgicznej" i chwali się brakiem rozwoju akcji w swych sztukach.

"Z teatrem wiąże mnie chęć napisania sztuki prawdziwie realistycznej i równocześnie poetyckiej. Nie jest to sprawa prosta, ponieważ nie wiem czym się różni teatr poetycki od realistycznego."

Nie wie. Jak gdyby nie istniały sztuki poetyckie i realistyczne zarazem. W ostatnim "Dialogu" pisząc o Wilamie Horzycy Jarosław Iwaszkiewicz przypomina jego aforyzm: "Poezja i realizm nigdy się z sobą kłócić nie mogą". No tak, ale skoro dla Różewicza nawet i to, że monolog w teatrze jest dramatyczny, także jest odkryciem... Na takich niewiedzach budować teorie i program.

"Dla mnie - pisze - zagadnieniem jest, nie początek, środek i domniemany koniec dramatu, ale t r w a n i e pewnej sytuacji."

Cudnie, lecz co z tego będzie miał widz? Też "trwanie"? bierną kontemplację? kataleptyczne zapatrzenie (jak cielę na bieżącą wodę)? Spektakl, to nie krótki wiersz liryczny. W teatrze wynajmujemy na parę godzin zespół ludzi (aktor, to znaczy działacz!), którzy nam zademonstrują model rozegrania konkretnej problematyki w konkretnej sytuacji. Taka jest specyfika - odpowiadająca potrzebom ludzkim sprawdzonym przez tysiąclecia. Chcemy zobaczyć bohatera w walce i rozwoju, zrozumieć, czemu przegrał lub zwyciężył. A bohater Różewicza ma - "trwać": pośród mnóstwa przepływających ludzi i rekwizytów. Jest więc jak dziecko, które napiera się wciąż nowych zabawek, ale nie umie się nimi bawić.

Teatry różnie sobie z tym radzą. Jarocki w "Mojej córeczce" dostarczył tych zabawek aż w nadmiarze. Tu zajmiemy się "Śmiesznym staruszkiem" w Katowicach i Wrocławiu.

W Katowicach reżyser Jan Skotnicki zaufał komentarzom autora - notorycznego obrońcy starych ludzi. Oczyścił więc nawet tekst z wszelkich możliwych dwuznaczności. Wyleciała opowieść o dziwacznym przynoszeniu dużej lali po kawałku, filuterna piosenka stała się wzruszającą kołysanką dziecięcą itp. Józefa Fryźlewicza widzimy w obronie i w ataku. Nobliwy i godny ("dwa fałszywe oskarżenia" - komentuje autor!), broni się na terenie własnego pokoju (scenografia Mariana Garlickiego), demonstrując żywot człowieka poczciwego, a nawet zjednując współczucie. Grzeje herbatę, prasuje swe koszule, słowem dzielnie znosi starokawalerskie niewygody. Atakuje zaś zza bariery sądowej. Ponieważ "sąd" (żywy) zasiadł na widowni, zaś rzeczona bariera wznosi się nad głowami publiczności jak mównica lub ambona, ani się obejrzeć jak oskarżony zmienia się w oskarżyciela, który "uniewinniwszy się" na terenie własnego pokoju, grzmi teraz ponad nami i na nas z pasją moralisty...

Mamy więc dwie sceny i dwa teatry, a właściwie - teatrzyk kameralny "z usuniętą czwartą ścianą" i estradę publicystyczną. Miejsce akcji zmienia się gęsto, a wraz z nim i rola publiczności. Przyznać trzeba, że podbudowana współczuciem dla "pokoju", w skupieniu i kornie wysłuchuje reprymend z "trybuny". Być może, jest tego samego zdania. Sporo młodzieży.

We Wrocławiu (reżyseria Helmut Kajzer, scenografia Ewa Czuba), jak gdyby inną sztukę grali. Przede wszystkim zaczyna się to od prologu-buffo. Wielka filipika przeciwko ogłupiałemu rozmnażaniu się mówiona jest z kolan pielęgniarza, karmiącego staruszka kawiorkiem, jak dziecko. (Efektowna kompozycja czarno-biała na proscenium.) Poza tym staruszek jest nieco (wbrew wskazówkom autora!) utytłany, zaś w jego pokoiku znalazłoby się to i owo świadczące przeciw niemu. W głębi pokoiku, naprzeciwko widowni, zasiadł sąd (manekiny). Można by rzec: wizja lokalna kolegium orzekającego, sytuacja raczej sprzyjająca. Otóż nie, sytuacja jest wyraźnie stresowa. Coś z ostatecznego obrachunku wisi w powietrzu i staruszek wręcz odczuwa potrzebę niewymijania pytań oskarżenia. Troszkę w tym zwykłego zacietrzewienia, kiedy to człowieka "poniesie", że palnie coś niepotrzebnie, trochę starczej niezborności, ale najważniejsza jest jednak ta determinacja porządków generalnych: z sobą, z "sądem" i z tym okropnym światem, tak nielitościwym i tak pociągającym zarazem. Wojciech Siemion punktuje te różne plany z precyzją znakomitą, tym niemniej kolory tu się dopełniają i co nieco kompromitują nawzajem. Nocniczek jakoś dezawuuje próbę wzlotu byłego amanta, zaś uniżoność wobec sądu - chwile szczerej refleksji nad sobą. Tak wiercąc się to w stronę manekinów, to w stronę widowni, staruszek jakby starał się zakrzyczeć swoje własne wątpliwości, tym mocniej akcentując swoją ripostę oskarżycielską. Nie odmawiamy mu wtedy racji. Rzecz tylko w tym, że jeszcze się z nas nie starło poprzednie rozbawienie...

Tak więc i tu, choć zupełnie inaczej, wyposażono tekst w potężne środki sceniczne. Całe napięcie idzie w kierunku pytania: kim jest ten staruszek, który ma tyle racji, a zarazem jest tak mocno - wbrew autorowi! - podejrzany. Niestety, i tu nic stąd nie wynika: autor sobie nie życzył. Mamy więc tylko efektowne "odsłanianie przeszłości", to, co w dobrych sztukach mieści się w ekspozycji.

Tak tedy - on pogada, pozrzędzi, pokrzyczy, my posłuchamy, pośmiejemy się i cześć, do szatni? Otóż nie. Zmagania staruszka z manekinami "sądu" poszerzają w końcu naszą refleksję, aż dystrybucja słuszności, przewiny ogarnie również i kolegium sadzące. Dzieje się to zwłaszcza od momentu, gdy manekin sędziny zastąpi żywa aktorka. Tu znów autor podsuwa sugestie mylące, ale teatr jest przenikliwszy i konsekwentniejszy: zjawił się żywy człowiek i co się zmieniło? Nic. Pani sędzia ogranicza się do gestów porządkowych. A więc wszyscy, wszyscy jesteśmy winni, jeśli te partie publicystyczne mają choć trochę sensu. A mają go dużo.

No tak, ale takie gadanie do dekoracji, do symbolicznego "obrazu", to są efekty z repertuaru raczej scenkowego niż scenicznego. Celował w tym "Bim-Bom", różne estrady. Doktrynerstwo "trwania" zamiast działania, odmowa rozwoju postaci, może być przez biegłych w sztuce teatru zatuszowane, ale to jeszcze teatru nie czyni. Bohater niezmienny, to "wieczna zagadka", prowokacja do domysłów (niesprawdzalnych przez fakty, przez bieg wypadków!), a więc do kapryśnego i nieodpowiedzialnego impresjonizmu. Każdy może sobie na temat takiego staruszka roić, co chce. Józef Kelera dojechał aż do "oprawcy" i do skojarzeń z Hoessem, komendantem Oświęcimia... Bagatela!

Bez specyfiki teatru nie będzie i zysków, jakie może i powinien dać teatr. Nowa fala też walczy z czasem w dramaturgii. I co, warto?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji