Artykuły

Tango się skończyło

Wchodził w życiu w różne role: janczara rewolucji, ulubieńca polskiej inteligencji. Najbardziej przejmująca była chyba ostatnia: samotnika przygotowującego się na śmierć. W miniony czwartek zmarł Sławomir Mrożek - pisze Piotr Bratkowski w Newsweek Polska.

SŁAWOMIR MROŻEK (1930-2013)

Sławomir Mrożek 30 listopada 1982 roku napisał w dzienniku: "Niechcący zostałem podobno wieszczem i natchnieniem narodu. Nie wiem, co z tym zrobić, i tak samo mi to przeszkadza jak wszystko (...). Co z tym zrobić? Zrobić - nic. Niech sobie będzie".

Dlaczego akurat wówczas autor "Tanga" poczuł, że naród uznaje go za natchnienie? Nieco wcześniej wykonał jeden z nielicznych w życiu gestów politycznych: w ogłoszonym na Zachodzie "Liście do cudzoziemców" zaprotestował przeciw wprowadzeniu stanu wojennego. Zabronił publikowania swych tekstów w krajowych mediach i - przede wszystkim - wystawiania ich w telewizji. Takie gesty były w 1982 roku w cenie. A reszty' dopełniła władza, zdejmując z afisza spektakle sztuk Mrożka grane wówczas w teatrach, z głośnym "Ambasadorem" w warszawskim Teatrze Polskim na czele. W efekcie Mrożek w potocznym polskim dyskursie stal się na chwilę jednym z Naszych i - choć od wielu lat emigrant - tak jak My cierpiącym pod komunistycznym knutem.

Nic było chyba kokieterii w stwierdzeniu, że mu taki status przeszkadza. Nie tylko dlatego, że - mówił o tym choćby w filmie Pawła Łozińskiego "Sławomir Mrożek przedstawia" (1997) - nie znosił, gdy uznawano go za swojaka. Również dlatego, że niekoniecznie czuł się dobrze uznany za wieszcza w "kraju formacji kulturowej gówniarzy" jak nazwał Polskę w jednym z listów. "On bardzo źle o Polsce pisał, bardzo źle myślał. Nienawidził tej polskiej małości, ceremonialnego katolicyzmu, tych wszystkich narodowych uniesień. Dostałby zapewne świra, gdyby widział, co się działo w Warszawie po katastrofie w Smoleńsku. To jest dla niego płachta na byka, to, czego on całym sercem nienawidzi" - mówił w 2010 roku o Mrożku krytyk teatralny Tadeusz Nyczek. Pisarz bodaj najbardziej wprost wyraził tę nienawiść w powstałej w 1963 roku "Śmierci porucznika".

Ta nienawiść była zresztą całkowicie odwzajemniona. I taka pozostała. Nazajutrz po śmierci Mrożka pod jego obszernym (i obiektywnym) nekrologiem, zamieszczonym na czołowym prawicowym portalu, internauci żegnali go na swój sposób. "Wreszcie zmarł ten deprawator Polaków chrzczony kozikiem niby pisarz". "Satyry i groteski każdy średni inteligent popełni - jeśli ma pęd do antypolonizmu i zdrady. Czy on akurat zasłużył na wygody i hołdy?".

Chciałoby się powiedzieć: komentarze jak z Mrożka. Choć Mrożkowi zapewne nie spodobałaby się ich dosłowność, mocno rażąca go w polskiej kulturze i dyskursie publicznym po 1989 roku. Ale czyż fakt, że nawet po śmierci atakowany jest z równą namiętnością (i po części za to samo) jak pół wieku wcześniej, podczas głośnej w gomułkowskiej Polsce kampanii przeciw "szydercom", nie sprawiłby mu perwersyjnej przyjemności? Większej nawet niż ulotna nominacja na narodowego wieszcza?

Spod podłogi

Mówił o sobie jako o człowieku, który wyszedł spod podłogi. To znaczy? "Nie wiedziałem nawet, kim byłem ja sam, gdyż było mnie jeszcze za mało, żeby to wiedzieć" - napisał w 2002 roku w krótkim tekście "Łóżko Nikorowicza". Wspomina tam ważny moment młodości: gdy przydzielono mu, początkującemu pisarzowi i rysownikowi, pokój w Domu Literatów przy krakowskiej ulicy Krupniczcj. Lokum otrzymał po zmarłym literacie, Ignacym Nikorowiczu. "Ale nie poświęciłem myśli o zmarłym ani jednej sekundy, ponieważ szczęście wypełniało mnie całego - wspominał. - Było to moje pierwsze samodzielne mieszkanie, mój pierwszy własny klucz. Po raz pierwszy w życiu mogłem być pewien, że kiedy wejdę - nikogo w środku nie zastanę, a kiedy wyjdę - nikogo w środku nie zostawię".

Mrożek, utrzymujący się wtedy z dziennikarskiej pracy w "Dzienniku Polskim" (polegającej głównie na pisaniu słusznych propagandowo reportaży z terenu, m.in. z powstającej Nowej Huty), stanowił wzorcowy wręcz materiał na janczara nowego, komunistycznego systemu, I to wcale nie za sprawą opisywanego (i mitologizowanego) przez intelektualistów starszej generacji ukąszenia heglowskiego. - Komunizm był dla mnie dobrą ofertą. Mogłem sobie dokupić drugą parę butów i drugą parę skarpetek - opowiada w filmie Łozińskiego. - A przy tym mieć poczucie, że to, co robię, jest słuszne.

Zbigniew Herbert w "Potędze smaku" zastanawiał się, co by było, "gdyby nas lepiej i piękniej kuszono". Ale gruntownie wykształcony, osadzony w tradycji rodzinnej Herbert nie był Mrożkiem. Wykorzenionemu społecznie oraz duchowo chłopcu z podtarnowskiego Borzęcina i takie kuszenie wystarczało. Jego rodzice byli przybyszami ze wsi do miasta. Już wyrwanymi z kultury chłopskiej, jeszcze nieprzynależnymi do krakowskiego mieszczaństwa. A tym bardziej do inteligencji, do której - ojciec pisarza był urzędnikiem pocztowym - zupełnie bezskutecznie aspirowali.

Przyszły pisarz miotał się wtedy między studiami plastycznymi a afrykanistyką; między nieufną wobec komunistów bohemą (przyjaźń z wybitnym malarzem Tadeuszem Brzozowskim) a beztroskimi konformistami, kupującymi za cenę serwilizmu żałosne przywileje. Nie przystąpił do komunizmu w rezultacie ideologicznego objawienia ani z wielkiego strachu. Dlaczego więc? Bo samotność podąża tam, gdzie może zamienić się w poczucie przynależności i akceptacji, a porażająca pustka duchowna domaga się wypełnienia.

Opisana po latach w autobiograficznym "Baltazarze" dusza Mrożka była właśnie pustym naczyniem, w które można było wlać wszystko. Komunizm zaś okazał się gotową formułą, wypełniającą je i nadającą chaosowi życia konkretny, wyrazisty kształt.

W 1953 roku młody pisarz i dziennikarz wziął udział w propagandowej nagonce na księży kurii krakowskiej bezpodstawnie oskarżonych o szpiegostwo na rzecz USA (w procesie zapadły trzy - zamienione na dożywocie - wyroki śmierci). Będzie o tym mówił dopiero po latach jako o największym wstydzie swojego życia. Na razie zaś - niedługo po tym wydarzeniu, po cichu, wypisze się z PZPR.

Gwiezdny czas

Dekonstruując romantyczne mity, Sławromir Mrożek nie oszczędził również siebie. Jeśli wierzyć "Baltazarowi" został dramaturgiem nie z powodu przypływu natchnienia czy poczucia misji. Tylko z próżności. Był już dość znanym satyrykiem (m.in. autorem "Półpancerzy praktycznych" i rysunków w przeżywającym złoty czas "Przekroju"), gdy w 1956 roku trójmiejski teatr Bim-Bom zaprosił go do współpracy przy swym drugim spektaklu - "Radości poważnej". To nobilitacja, bo kierowany przez Zbigniewa Cybulskiego i Bogumiła Kobielę teatr studencki był jednym z symboli (bardziej artystowskim niż konkurencyjny STS) trwającej właśnie polskiej odwilży, a na jego spektaklach sale w całej Polsce pękały w szwach. Była to także dla Mrożka bardzo przyjemna przygoda, bo ulokowano go w sopockim Grand Hotelu, "Korzystałem z łazienki, której w Krakowie nie miałem, oddając się uciechom życia towarzyskiego, a niejako przy okazji wymyślając z bimbomowymi przyjaciółmi skecze do powstającego spektaklu - wspominał. - Byłem pewien, że po zakończeniu spektaklu ktoś wywoła mnie na scenę i będę się kłaniał wśród braw, kwiatów i pięknych, a przychylnych mi kobiet".

Niestety - choć "Radość poważna" okazała się gigantycznym sukcesem, tego właśnie zabrakło. Siedzącego wśród publiczności skromnego debiutanta nikt na scenę nie wywołał, "Gdy tylko wysiadłem z pociągu w Krakowie, natychmiast olśniła mnie pewna myśl. Napiszę sztukę, wszystko jedno jaką, i sam będę zbierał laury".

I zebrał. A tą pierwszą "wszystko jedno jaką" sztuką stała się "Policja", opowiadająca o władzy, która sama tworzy w państwie opozycję, bo bez niej nie może uzasadnić swego policyjnego charakteru. Premiera odbyła się w 1958 roku w warszawskim Teatrze Dramatycznym (rychło do stolicy przeniósł się sam Mrożek), a sukces teatralnego debiutu rozpoczął w jego życiu czas najbardziej płodny. W ciągu ledwie sześciu lat powstało (nie licząc dwóch zbiorów opowiadań) aż jedenaście pełnowymiarowych sztuk i jednoaktówek. I każda była sensacją, wydarzeniem zarówno teatralnym, jak i towarzyskim. To w ciągu tego krótkiego okresu Mrożek napisał i "Indyka" i skandalizującą "Śmierć porucznika". Zwieńczeniem serii stało się w 1964 roku "Tango" - jeden z najwybitniejszych polskich utworów scenicznych XX wieku, który przyniósł Mrożkowi również uznanie międzynarodowe.

- Pan nie docenia tego, że ma pan teraz sukces - mówił wtedy Mrożkowi niewymieniony przezeń z nazwiska reżyser, mniej łaskawie potraktowany przez los (pisarz wspomina tę rozmowę w filmie Łozińskiego). Co - poza talentem - się na ten sukces złożyło?

Otóż Mrożek z precyzją znamionującą geniusz trafił w swój czas. Czas, który Tadeusz Różewicz (wkrótce jego główny konkurent do sukcesów na polskich scenach) nazwał "naszą małą stabilizacją". Z nadziei pokładanych w gomułkowskiej odwilży 1956 roku zostawiało z roku na rok coraz mniej. Zarazem powrotu do czasów stalinowskich nie było, a jedną z tego oznak było nieporównanie większe otwarcie w sztuce. Zarówno jeśli idzie o kontakt z nową sztuką zachodnią, jak i wolność eksperymentowania.

Mrożek wpisał się wczesnymi sztukami w obie tendencje: dał Polakom i światowość, i sposób na oswojenie dokuczliwej rodzimości. Światowość, bo operował przeżywającą szczyt powodzenia konwencją teatru absurdu. Oswojenie rodzimości - bo w ramach tej poetyki stworzył język pozwalający - i to nawet bez większych kłopotów z cenzurą - nazywać ówczesne polskie problemy i dylematy. To stało się też jego atutem na scenach światowych: absurd Becketta czy Ionesco wynikał z postegzystencjalistycznych refleksji nad naturą ludzkiego losu. Absurd Mrożka miał zaś swoje silne zakorzenienie w praktyce społecznej realnego socjalizmu i jednocześnie w polskiej tradycji. "Karol" był przecież metaforą nagonki. "Męczeństwo Piotra Oheya" można było czytać jako zapis ubezwłasnowolnienia artysty, co i raz wszywanego do wypełniania rozmaitych obowiązków wobec narodu (a i władzy), "Śmierć porucznika" zaś - gdzie do poety nazwanego Vier und Vierzig (cóż za bluźnierstwo: spseudonimizować Mickiewicza po niemiecku) przychodził z pretensjami porucznik Orson, wbrew faktom (ale w imię wyższych celów!) uśmiercony przez wieszcza w obronie swej Reduty - była fundamentalną rozprawą Mrożka z patetycznymi uroszczeniami romantycznymi.

No a "Tango"? W Europie czytane jako przeczucie młodzieżowej rewolty 1968 roku; w Polsce przecież - jako wizja triumfującego (dyktatura proletariatu!) chama, siłą niwelującego wszelkie inteligenckie nadzieje i debaty o kształcie kraju.

Pisarz odchodzi

Wśród zwyczajowych wspomnień żałobnych wypowiedzianych tuż po śmierci Mrożka trudno było przeoczyć jedno. Filozof prof. Zbigniew Mikołejko z rzadką w takich okolicznościach brutalnością stwierdził mianowicie, że decydując się na emigrację, autor "Rzeźni" w dużej mierze roztrwonił swój talent.

Mniejsza, czy to taktowne. Ważne, czy prawdziwe. To "na obczyźnie" - i w związku z wyjazdem z Polski - powstało najlepsze bodaj opowiadanie Mrożka, "Moniza Clavier", a także chyba jego najbardziej obok "Tanga" uniwersalny utwór sceniczny, "Emigranci". Oba pokazujące zbitkę polskich snów o wielkości z chytrym koniunkturalizmem ludzi małego formatu. Oprócz tego napisał przecież "Rzeźnię" "Ambasadora" czy "Miłość na Krymie", przyjmowane w Polsce jako wydarzenia bardzo wysokiej rangi. Dowodem wątpliwym jest największa w tym czasie wpadka artystyczna Mrożka: będąca aluzją do postaci Lecha Wałęsy "Alfa". Bo można oczywiście argumentować, że wynikała ona ze zbyt już słabego słuchu pisarza na polskie sprawy. Można jednak również przypuszczać, że wzięła się z tego, iż Polska nie była już potrzebna ówczesnemu Mrożkowi jako budulec artystyczny.

Rachunek wyjazdu na Zachód trudno jednoznacznie podliczyć. Na pewno jest tak, że Mrożek powoli znaczył coraz mniej. Znamienne, że dziś polskie teatry niemal przestały go grać. Kiedy już się na to decydują, rezultat rzadko wykracza poza sceniczną poprawność, a oddźwięk - poza środowisko teatralne. Zupełnie przestał być autor "Indyka" inspiracją dla twórców młodszego pokolenia. Zresztą to jeden z nich, Jan Klata, brutalnie stwierdził, że sztuk Mrożka się nie gra, bo są papierowe.

Krytycy się spierali, czy jest tak jak chce Klata (lub Joanna Krakowska, diagnozująca, że Mrożek niespecjalnie jest nam potrzebny, bo w jego dawne buty wszedł Paweł Demirski), czy wręcz przeciwnie (Janusz Majcherek i Tadeusz Nyczek uważają, że sztuki Mrożka przez swą formalną doskonałość są niepodatne na ulubione przez nowy, "reżyserski" teatr dekonstrukcje). A tymczasem pisarz zajął się na starość samym sobą. I w efekcie - raz jeszcze zaszokował polskiego odbiorcę.

Po wydaniu "Baltazara", a potem listów i trzytomowego dziennika pisarza poznaliśmy bowiem zupełnie innego Mrożka. Z prywatnych i autobiograficznych zapisków wyłonił się obraz niemający nic wspólnego z zachwycającym PRL-owską inteligencję zawodowym szydercą, operującym groteską. Wyłonił się człowiek zgorzkniały, niepewny siebie, kierujący się w życiu depresyjnymi lękami, czasami zapijanymi alkoholem. Człowiek bezgranicznie - mimo udanego drugiego małżeństwa - samotny i ekstremalnie smutny.

Obsesyjnie dokonywał bilansów życiowych i od dobrych 30 lat przygotowywał się na śmierć, która bardzo często stawiała się głównym tematem jego rozmyślań i zapisków. Uchylający się od zabierania głosu w jakichkolwiek publicznych kwestiach, bo "Kaczyński z Tuskiem kompletnie go nie interesują". I twierdzący, że wszystko, co miał do powiedzenia -powiedział; wszystko, co miał do napisania - dawno napisał.

Przybierał maskę człowieka spełnionego, który już nic nie musi. I zapracował na to, by w przyjaznym, śródziemnomorskim klimacie dbać o mocno nadwątlone zdrowie, gapiąc się w morze.

Był człowiekiem spełnionym? Pewnie wypadałoby tak napisać. Zwłaszcza że - jak zanotował Mrożek przed laty w swym dzienniku - "uwznioślanie nieboszczyków jest nieuleczalną skazą tego gatunku".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji