Artykuły

Śmieszna improwizacja

"Wielka improwizacja" w reż. Jakuba Roszkowskiego na Scenie Letniej Teatru Wybrzeże w Pruszczu Gdańskim. Pisze Przemysław Gulda w Gazecie Wyborczej Trójmiasto.

To nawet nie tyle spektakl o rozpadzie mitu Solidarności, to raczej refleksja o tym, że ten rozpad nikogo nie obchodzi, że nikt go nawet nie zauważył.

"Wielka improwizacja", najnowszy spektakl na deskach Teatru Wybrzeże, to przedstawienie, podczas którego widz niemal nie przestaje się śmiać. Śmieje się śmiechem unieważniającym sprawy, zdawałoby się, ważne i niepodważalne. Unieważniającym sprawy, które sprawiały wrażenie bycia fundamentem współczesnej polskiej tożsamości.

Wałęsa nie istnieje

Główna oś narracyjna przedstawienia to kanoniczna opowieść o odzyskaniu wolności, ucieczce spod komunistycznego jarzma. Ale to nie opowieść o wymiarze ewangelicznym, to raczej apokryf, w którym niby wszystko się zgadza, ale tak naprawdę wszystko jest inaczej, co innego znaczy, a najczęściej nie znaczy już zupełnie nic. Jest niby stan wojenny, ale całkiem niegroźny, skoro żołnierze przy koksownikach pomstują na dowódców, że zarządzili go w środku mroźnej zimy. Są niby kazamaty bezpieki, ale tak śmieszne, że wcale nie straszne. Jest niby walka o poprawę sytuacji robotników, ale co to za walka, która właściwie sprowadza się do wyprawy do Warszawy po żółtą farbkę? Jest także Lech Wałęsa, główna postać spektaklu, a zarazem - wielki nieobecny zarówno tego przedstawienia, jak i całej współczesnej narracji dotyczącej obalenia komunizmu. Wałęsa traci w tym spektaklu choćby najmniejsze ślady jakiejkolwiek tożsamości, realności, człowieczeństwa. Jest - całkiem dosłownie i oczywiście w przenośni - kukiełką, która nie ma żadnego znaczenia, ani sensu. Wypowiada puste mickiewiczowskie hasła, unosi w górę rękę na stałe ukształtowaną w znak zwycięstwa, miota się pod powałą stworzonego na scenie świata, ale kompletnie nic z tego nie wynika. Mało tego - jego śmierć na samym końcu przedstawienia, przechodzi właściwie niezauważona, jak jakiś szczeniacki żart, jak kolejny element w lawinie dowcipów i gagów. Wymownym symbolem jego beznadziejnej walki o zachowanie osobowości i wagi w tej całej opowieści staje się jego rozpaczliwe wezwanie: "ale przecież gram u Wajdy!", "nie, u Wajdy gra Więckiewicz" - upomina go jeden z aktorów. Wałęsy więc nie ma. Nie istnieje, rozmył się zupełnie w popkulturowych kliszach, w świecie, w którym filmy stają się bardziej prawdziwe niż fakty, na podstawie których powstają ich scenariusze, w rzeczywistości, w której simulakra przysłaniają prawdę.

Jakub Roszkowski, młody reżyser z pokolenia, które nie pamięta już faktów, ale tylko ich popkulturowe obrazy, nie ma litości dla tych pierwszych. Tak jak nie istnieje Wałęsa, nie istnieją i one, rozmyte w umysłach młodych ludzi, w których Danuta Wałęsowa płynnie staje się Joanną Szczepkowską, ogłaszającą w telewizji koniec komunizmu, a samo obalenie systemu staje się walką superbohatera i superłotra, trochę jak ze spaghetti westernu, trochę z azjatyckiego kina sztuk walki, trochę z "Matrixa". Nie ma mitu i nikomu to specjalnie nie przeszkadza.

Reżyserzy z billboardów

Ale Roszkowski mówi w swoim spektaklu jeszcze o czymś innym. O czymś o wiele ważniejszym i smutniejszym. Mówi o zwykłych ludziach, którzy w trudnej sytuacji biorą sprawy w swoje ręce i nawet jeśli nie do końca potrafią, starają się bardzo mocno, żeby rzeczywistość nie legła w gruzach. Dwóch aktorów - głównych bohaterów spektaklu, w którym zastosowana została strategia teatru w teatrze - na próbach bez reżysera, czyli w świecie pozbawionym władzy, której przecież sami się pozbyli, próbuje własnymi siłami zbudować spektakl, czyli toczyć życie do przodu. I jakoś im się to udaje. Kulawo, po swojemu, czasem trochę udając przed samym sobą, czasem przed partnerem, ale się udaje. I gorycz przychodzi na końcu - kiedy dociągają jakoś tą historię do końca, kiedy udaje im się stworzyć przedstawienie - nieobecny przez cały czas reżyser nagle wstaje i to właśnie on zbiera oklaski.

I to jest najbardziej gorzki sens tego przedstawienia: mity są tak naprawdę zupełnie nieważne i w gruncie rzeczy nietrwałe, to ludzie zmieniają historię, to ludzie tworzą prawdziwą rzeczywistość. Ale jednocześnie tak łatwo jest ich oszukać, wykiwać, wystrychnąć na dudka i bezpardonowo korzystać z tego, co zdobyli, wypracowali i zbudowali. I choć widzowie wychodzą ze spektaklu ze śmiechem na ustach, muszą przecież pamiętać, że na wyborczych billboardach już za kilka miesięcy pojawią się twarze reżyserów, którzy cały okres prób spędzili gdzieś poza teatrem i ani trochę nie przyczynili się do tego, że jakoś udało się zagrać ten spektakl.

xxxx

Potwornie gorzkie w gruncie rzeczy w swojej wymowie przedstawienie, jest jednocześnie bardzo zabawne, lekkie i przyjazne dla widza. Z jednej strony to zasługa dwóch współautorów tekstu - obok samego Roszkowskiego pisali go artyści związani ze sceną kabaretową, improwizowaną i stand-uperską: Abelard Giza i Wojciech Tremiszewski. Zadbali o to, żeby spektakl skrzył się żartami niczym przemówienie polityka kłamstwami. Co więcej - zgodnie z zasadami, którymi kierują się w swojej działalności kabaretowej, śmieją się z wszystkich i wszystkiego bez wyjątku. Przezabawne są więc te sceny, w których aktorzy na potęgę wyśmiewają się po kolei: z dyrektora teatru - świetnie sparodiowanego przez Jacka Labijaka, z hierarchii w nim panującej, za sprawą której jedni aktorzy zarabiają nieproporcjonalnie więcej niż inni, z autorów sztuki, a przy okazji - z innych autorów sztuk, wystawianych w Wybrzeżu ("napisało to dwóch gości z kabaretu, ale to przecież nie jedyni grafomani piszący dla tego teatru") i oczywiście z samych siebie: Piotr Biedroń ogrywający swoją mało atletyczną sylwetkę, a Marek Tynda - stereotyp teatralnej gwiazdy i dyżurnego amanta.

Z drugiej strony - spektakl zbudowany jest jako przegląd najróżniejszych form i konwencji teatralnych i estradowych. Widz nie ma więc szansy na to, żeby się znudzić, bo sytuacja na scenie zmienia się co minutę: a to spektakl lalkowy, a to teatr cieni, a to clownada, a to slapstickowa komedia, a to musical - tą listę można by ciągnąć jeszcze długo, bo pomysłowość autorów przedstawienia w tej kwestii zdaje się nie mieć granic. Co więcej - w każdej z tych estetyk trójka aktorów radzi sobie znakomicie, udowadniając swój talent i wszechstronność. I to jest kolejna, może wręcz jedna z największych zalet tego nietypowego, wciągającego i dającego do myślenia spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji