Prawdziwy sukces polskiego teatru
Ciasne, wąskie uliczki i przycupnięte po obu ich stronach niskie, parterowe domki. Domki szare od węglowego pyłu, którego nie zdołał nawet obmyć siąpiący bez przerwy deszcz, lepki jakby od tej szarości zawisłej nad osadą. I takie same szare, sczerniałe od węglowego pyłu twarze ludzkie.
Przyszli dużo wcześniej, zanim rozpoczęło się przedstawienie. Wypełnili ściśle nie tylko wszystkie rzędy ławek, ale każde wolne miejsce pod ścianami i skraj sceny. Wielu z tych ludzi nie tylko nie widziało nigdy w życiu polskiego teatru, ale w ogóle żadnego innego - prócz amatorskich występów - teatru zawodowego. Toteż gdy podniosła się kurtyna i na scenie ożył Fredro - ludzie na widowni płakali ze wzruszenia. Płakali głośno, nie wstydząc się łez. Z tęsknoty do rodzinnego kraju, z wdzięczności dla tych, którzy przywieźli im w darze jakby kawałek ojczyzny.
Można by wiele opowiadać o paryskich wzruszeniach. Janina Romanówna, tak jak każdy z członków zespołu Teatru Kameralnego, zapytana o wrażenia z pobytu na międzynarodowym festiwalu sięga myślą do zabytków Paryża, do jego teatrów i kabaretów, do spotkań przypadkowych z rodakami i rozmów najserdeczniejszych z francuskimi kolegami. Ale największym przeżyciem był właśnie jednorazowy występ zespołu Teatru Kameralnego w tej małej osadzie górniczej Noeux-les-Mines, w departamencie górniczym Nord, zamieszkałej w większości przez Polaków, z pochodzenia: starych górników "westfalczyków", emigrantów z międzywojennej polskiej nędzy, uchodźców wojennych i ludzi z obozów popowstaniowych.
- Trzeba było widzieć te oczy - mówi Janina Romanówna - setki załzawionych oczu wpatrzonych w scenę z takim napięciem, jakby chciały zdjąć z ust słowa zanim dotrą one na widownię, by trać tak jak się gra niewiele tylko razy w życiu. Nie ma bowiem dla aktora silniejszego bodźca do wydobycia wszystkich jego artystycznych umiejętności od głębokiego przekonania "że chcą nas i potrzebują". I dlatego jedyne przedstawienie "Męża i żony" jakie dał zespół teatru w tej maleńkiej, na pół polskiej osadzie górniczej, oddalonej przeszło 300 kilometrów od Paryża - wypadło chyba najlepiej.
Stary, polski działacz, górnik Wnuk, przygotował sobie na kartce piękne przemówienie na przywitanie gości. Ale gdy zaczął mówić, nie zaglądał już do dalszych słów tekstu. I choć potem stwierdził z żalem, że "tak sobie wszystko fajno przygotował a bez kartki gadać mu było niedobrze" - właśnie te słowa nie pisane, a płynące prosto z serca były najcenniejsze. Tak samo wzruszające były odruchy tych niecodziennych widzów, gdy każdy z nich starał się przepchać do polskich aktorów, by uścisnąć im ręce, gdy zasypywano scenę i drogę do samochodu pożegnalnymi wiązankami kwiatów. Kwiatów dwu- i trójkolorowych, w barwach polskich i francuskich.
Również kwiatami - setkami purpurowych róż przyjmował Paryż gości polskich przez wszystkie dni pobytu ich na międzynarodowym festiwalu teatralnym. Róże towarzyszyły im na scenie teatru Sarah Benhardt (teatr imienia największej aktorki francuskiej, będący siedziba festiwalu), na przyjęciach oficjalnych i w hotelowych apartamentach.
Kilka zaledwie występów polskiego zespołu w dwóch wybranych na festiwal sztukach: "Mężu i żonie" - Fredry i "Grzechu" - Żeromskiego stały się niewątpliwym sukcesem naszego teatru. Niewiele chyba z przedstawień festiwalu, w którym brały udział zespoły 12 narodów, cieszyło się tak dużą frekwencją publiczności, a żadne nie spotykało się z tak dużymi owacjami widowni.
- Najbardziej zaskakujące było to - opowiada Janina Romanówna - że mimo, iż znajomość języka Fredry nie jest wśród paryskiej widowni rozpowszechniona, publiczność potrafiła uchwycić dowcip, rozumiała dobrze wszystkie perypetie akcji "Męża i żony" i bawiła się doskonale, reagując żywo na grę aktorów. Śmiechy i brawa - co u francuskiej publiczności jest rzadkością - rozlegały się na widowni dosłownie w tych samych momentach, w których tak by reagowała publiczność warszawska. Wielokrotnie wybuchały oklaski przy podniesionej kurtynie i wielokrotnie kurtyna szła w górę, bo oklaski nie milkły. I to jest właśnie sukces, który możemy uważać za surowy sprawdzian talentu i pracy naszych aktorów i reżyserów.
"Kiedy teatr osiąga ten stopień doskonałości - staje się językiem międzynarodowym" - stwierdził "Figaro" zamieszczając bardzo pochlebne recenzje z obu naszych sztuk. Z nie mniejszym uznaniem wyrażała się o występach polskiego zespołu cała prasa francuska, począwszy od postępowej, a kończąc na skrajnie reakcyjnej, którą podkreślała piękną grę, oprawę sceniczną, melodyjność języka.
Dowodów głębokiej sympatii, serdeczności i popularności doznawali nasi aktorzy nie tylko na deskach teatru. A faktów takich były dziesiątki. I chociaż Paryż nie jest podobny do naszej stolicy, a Saint Michel niepodobne jest do MDM, trudno było nie pomylić chwilami tłumu paryskich ulic z tłumem na Marszałkowskiej czy w Alejach, gdy na widok zwiedzających miasto aktorów dochodziły wypowiedziane przez przechodniów ich nazwiska, czy to Romanówny, czy Zelwerowicza, czy Woł... Stop! Zagalopowałam się. Bo Wołlejkę witano na paryskiej ulicy nie jego nazwiskiem. Po prostu mówiono: "Patrz! Idzie Szopen!" Albo gdy...
Zbyt wiele jest faktów i zbyt wiele wrażeń. Trudno zamknąć przeżycia kilkunastu dni w jednym artykule. Jedna jest jeszcze tylko data, której pominąć nie można. Dzień 14 lipca. Tego dnia odbyło się ostatnie przedstawienie Teatru Kameralnego w Paryżu. Jest coś symbolicznego w fakcie, iż teatr polski występujący po raz pierwszy w historii w Paryżu - grał w dniu Święta Narodowego Francji. Jest to nowy symbol bardzo starej, bardzo serdecznej przyjaźni łączącej oba nasze narody. Przyjaźni, jakiej dowody dali również nasi aktorzy, gdy po skończonym przedstawieniu wmieszali się w tłumy robotniczych dzielnic, ogarnięte bujną radością 14 lipca, by razem z ludem Paryża, z ludem Francji święcić 165 rocznicę obalenia przemocy feudałów.