Artykuły

Teatr Warszawski w Londynie

Przedstawienie fredrowskiego "Męża i Żony" w reżyserii Boh­dana Korzeniewskiego, w wyko­naniu kwartetu artystów "Teatru Polskiego" pod nieśmiertelną dy­rekcją Arnolda Szyfmana, jest jednym z tych zachwycających przedstawień, które na zawsze zo­stają w pamięci widza i w miarę jak czas upływa, coraz jeszcze pięknieją, tak jak w mojej pamię­ci wypiękniał dawny lwowski "Pan Jowialski" z Fisterem i Gostyńską, Feldmanem i Jasiem Nowackim. Może za pięćdziesiąt lat któryś z naszych podrastających będzie mówił swoim wnu­kom: Ja widziałem Romanównę jako Elwirę! Kreczmarową w roli Justysi! Starego Mileckiego! Wiecie gdzie? W Londynie!

"Mąż i Żona", raczej krotochwila niż komedia, nie jest, wśród arcydzieł Fredry, klejnotem pierwszej wody. Język gdzieniegdzie tylko zdobywa się na wspa­niałą, rytmiczną lapidarność "Zemsty". Winna tu zapewne nie­fortunna kombinacja wiersza jedenastozgłoskowego naprzemian z ośmiozgłoskowcem, te dwa rodza­je rytmów źle się z sobą godzą. Charakteryzacja czterech postaci krotochwili jest charakteryzacją typów, nie - jak w "Ślubach Pa­nieńskich" - żywych ludzi. To nie jakaś Elwira, czy Justysia, jakiś prawdziwy Wacław, czy Al­fred występują na scenie, ale ich lalki, zabawne kukiełki trzepocące na sznurkach poetyckiej zręczno­ści, to "Żona", "Mąż", "Kocha­nek" i "Subretka", ta ostatnia najbardziej fikcyjna, w gotowej formie przejęta z mariwodażu paryskiego, panna służąca, cało­wana przez panów po rączkach, mówiąca tym samym co oni języ­kiem, nawet po francusku, gdy to do intrygi potrzebne. Elwira i Justysia, to jakby Albin i Gustaw ze "Ślubów", tylko że w spódni­cach i w ogóle jeszcze w szkicu.

Cóż to jednak za poeta, ten Fredro, co za majster, jaki kome­diopisarz, skoro jego "druga klasa" jest tak wybornym materia­łem scenicznym, tak świetną kan­wą do petit-pointów reżyserii i aktorstwa.

W myśl szyfmanowskiej trady­cji "Teatru Polskiego", przedsta­wienie podane jest w ślicznych kostiumach, na tle czarującej de­koracji - poklask za to należy się p. Zenobiuszowi Strzeleckiemu - przede wszystkim jest jednak tryumfem reżyserskim p. Bohda­na Korzeniewskiego. Jestem z prawdziwym podziwem dla jego sztuki, dyskretnej, czuwającej w cieniu, każdej chwili, we wszyst­kim obecnej. Jedna n.p. scena rozmowy dwu mężczyzn siedzą­cych przy stole, jaka żywa, jak rozpracowana na ćwierć-gesty i ćwierć-ruchy, zdawało by się, że to nic, że to tak samo układa im się w tej chwili, w tej rozmowie, a to zapewne owoc wielu tygodni precyzyjnych prób, małe arcy­dziełko reżyserskiej pomysłowo­ści. Chyba ani jeden dowcip tek­stu nie został zagubiony, a wiele drzemiących w tekście reżyser obudził i wyłuskał. Kiedy w trze­cim akcie, po całym kontredansie wzajemnych niewierności, mąż mówi do Elwiry "żono ..." brzmi to tak zabawnie, że widownia w mig chwyta dowcip jednego sło­wa. Jest w tym zasługa i autora i reżysera i aktora i widowni. Oczywiście, oddając pierwszy ukłon reżyserowi, nie chcę nic ująć z zasługi aktorskiego kwarte­tu, przeciwnie, tylko z dobrymi aktorami można być dobrym re­żyserem.

Królową przedstawienia jest Janina Romanówna. Po jej wiel­kiej "scenie" w drugim akcie, po tej wirtuozerskiej arii koloratu­rowej, publiczność na premierze wyprawiła jej wielominutową owację, która, jak to podniósł re­cenzent "Timesa", omal nie zmu­siła primadonny do bisu. Znako­mity, jak to już wczoraj zanoto­wałem, był Mieczysław Milecki. Jeśli w górze, w kulisach, unosił się nad nim duch Juliusza Osterwy, to chyba dumny był z ucznia. W roli subretki, pani Justyna Kreczmarowa z miejsca przypad­ła naszej publiczności do serca. Miała lekkość, elegancję i precy­zję mozartowskiej Zuzanny. Z jej urodą, trochę boecklinowską, bardzo jej do twarzy. Przyznaję, że w tym kwartecie słabszy o jed­no oczko, zwłaszcza w pierwszym akcie, wydał mi się p. Czesław Wołłejko. Jest aktorem młodym, przystojnym, bardzo sympatycz­nym, ale zbyt często jeszcze na­drabiał gierkami i gotowymi min­kami i gestami. Może tym sposo­bem, w pierwszym akcie, walczył z tremą, bo prawda, że potem był coraz lepszy. Pójdę na ten spek­takl jeszcze parę razy, to się prze­konam.

Wyszedłem z teatru rozmarzo­ny nie tylko spektaklem i przeży­ciami, ale jeszcze raz w życiu au­torem "Męża i żony". Jakie to szczęście, że literatura polska nie składa się z samych Wyzwoleń, Dziadów Królów, Duchów, Księciów Niezłomnych, Irydionów, że do tej świątobliwej parafii nale­ży także z gruntu niemoralny, zuchwały, bezbożny Mąż, jego grzeszna Żona, jej cyniczny Ko­chanek i Justysia, chodząca "mo­ral insanity" i że oni wszyscy tacy zabawni, przyjemni i tacy wśród nas na miejscu. Wywodzą się w prostej linii z polskiego Oświecenia, z wieku osiemnaste­go, przeskoczyli romantyzm, który ich nienawidził, tak jak oni jego. Nie odczuwają potrzeby skruchy, pokuty, patriotyzmu i martyrolo­gii. Ani przez chwilę nie są por­nografią, bo pornografia to niemoralność, która sama siebie bie­rze na serio, a oni kpią z siebie i z nas, z grzechu i z cnoty zara­zem. Na pogrzebie Fredry ktoś powiedział o nim, że "uratował Polskę od melancholii". Nie wiem, czy to trafne powiedzenie. Polsce nigdy nie groziła i nie grozi me­lancholia, ale zawsze groziła jej i grozi szmira. Czy Fredro urato­wał Polskę od szmiry? Na jeden wieczór.

Nazajutrz "Teatr Polski" da­wał "Dom Kobiet", sztukę Zofii Nałkowskiej. Dekoracja p. Strze­leckiego znowu była śliczna, ob­sada aktorska budząca podziw i cześć.

Cieszyłem się, że odnowię zna­jomość z tą sztuką, której premie­rę oklaskiwałem w "Teatrze Polskim", dwadzieścia kilka lat temu. Wtedy, trzy sławne aktorki, Honorata Leszczyńska, Wanda Barszczewska i Wanda Siemaszkowa żegnały się w tej sztuce ze sceną, ze stolicą. Dziś pozwala nam ona przywitać siedem gwiazd warszawskich, którym przewodzi Mieczysława Ćwiklińska. Okazja bardziej jeszcze wzruszająca. Słucham sztuki, niestety, nie mo­gę się oprzeć zdumieniu.

Jest tak źle napisana, jej dialog jest tak niedołężny, taki dęty, miejscami prymitywny, taki w kółko Macieju - jak to możliwe, żeśmy tego wtedy nie widzieli? Czy dlatego, żeśmy wszyscy byli z Nałkowską w przyjaźni? Czy nasze wzajemne pobłażanie było aż tak karygodne, nasza parafiańska zarozumiałość aż tak za­ślepiona? To nie jest pytanie re­toryczne, ja naprawdę nie rozu­miem tej zagadki. Ktoś zauważył, że "Dom Kobiet" postarzał się, jak niemodna suknia i dlatego śmieszy nas, miast wzruszać. To jednak nie całkiem tak. W nie­modnej sukni można podziwiać dobrą robotę i materiał, choć krój jej wydaje się zabawny - tak, n.p. postarzała się "Hedda Gabler", czy "Nora", arcydzieła tea­tralnego rzemiosła. A ten "Dom Kobiet" to zwyczajnie tandeta. Czy tylko myśmy się tutaj zmie­nili? Czy ci, co tę sztukę przy­wieźli z Kraju nie widzą jej wad? Czy im się to wciąż jeszcze podo­ba?

To bardzo ciekawe pytania. Po­dobno wybrano i wysłano do Lon­dynu "Dom Kobiet" w wyniku po­śpiesznej improwizacji, czy też decyzji "w ostatniej chwili". Więc takie rzeczy jednak zdarzają się w gospodarce planowanej? No, no. ..

Jak za "Męża i żonę" wypadło mi pochwalić reżysera przed wszystkimi, tak za "Dom Kobiet" muszę do reżysera wnieść pierw­sze pretensje. Panią Marię Wier­cińską pamiętam, jako znakomitą recytatorkę wierszy, wiem o jej zasługach i sukcesach reżyser­skich - czemu nie określiła tek­stu, czemu nie powierzyła komu z pisarzy, aby wypielił nieustanne powtarzania, aby dialog jakoś po­prawił, wyczyścił, uszczelnił, od­nowił, ja sam zrobiłbym to w dwie doby. Mimo wszystko warto by zrobić taki remont, bo dialog najbardziej szkodzi sztuce, a szko­da - jako "wehikuł, który przy­wozi nam Ćwiklińską, Munclingrową, Broniszownę, Lindorfównę, Życzkowską, Lubieńską i Sokołowską, Kreczmarowej nie li­cząc, "Dom Kobiet" staje się bar­dzo pożądanym omnibusem. Nie wątpię też, że po remoncie od razu poprawiłoby się tempo.

Londyn ma dziś najlepszy na świecie teatr naturalistyczny. Na scenach i w telewizji stworzył precyzyjny, opływowy, nowocze­sny styl grania takich sztuk, jak "Dom Kobiet". Nie nasza wina, żeśmy się mimo woli tego stylu napatrzyli i z nim osłuchali i zbyt często nie możemy się zgodzić z interpretacją i tempami p. Wier­cińskiej.

Ale powiem szczerze: Ja bym na gorsze sztuki poszedł, po parę ra­zy, byle przywitać taki komplet aktorski. Gdybym mieszkał w hostelu, poza Londynem, tłukłbym się całą noc autobusem, żeby jesz­cze raz w życiu uderzyć im brawo. Może, zachęcone tak, następnym razem przyjadą z "Moralnością Pani Dulskiej"?

Nałkowska nie dała swym wy­konawczyniom wielkiego pola do popisów. Każdej roli wyznacza jeden motyw i jeden ton od po­czątku do końca taki sam. Najle­piej wychodzi na tym p. Ćwikliń­ska, jej rola jest ciepła, słoneczna, pieszczotliwa, pozwala jej być so­bą, w najlepszym tego słowa zna­czeniu. Najgorzej przypadło p. Życzkowskiej, świetnej aktorce w monotonnej roli. Ilekroć która z pań miała okazję do wbicia zębów w kawałek żywej roli, od razu po­kazywała lwi pazur i lwi kieł. Tak n.p. było w jednej kapitalnej scenie Broniszówny, tak było z Lindorfówną i Łubieńską, Munclingrową, Kreczmarową i Soko­łowską. Nasza publiczność nie przepuściła ani jednej okazji do chętnych, rzęsistych i gorących oklasków.

Oklaskami witała wszystkie panie, oklaskami odprowadzała je ze sceny, każdej chwili wodziła za niemi serdecznymi oczyma, po ostatniej kurtynie ustawiła wkoło nich cały ogród kwiatów. Jakby chciała im wynagrodzić niedo­statki tekstu i ról, i cierpienia okropnej tremy, która szalała za kulisami i o której wszyscyśmy wiedzieli, bośmy taką samą tremę przechodzili na widowni.

Coś jeszcze chciano oklaskami wynagrodzić naszym gościom. Ale to już nie należy do teatralnej re­cenzji. Ja o tym może osobno.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji