Artykuły

Fredro w Teatrze Kameralnym

Będąc niedawno w Państwowym Teatrze Kameralnym na przedstawieniu "Męża i żony", spotka­łem w czasie antraktu znajomego profesora z Pragi czeskiej. Fredrą oglądał po raz pierwszy. Zapyta­łem go czy wszystko rozumie. Stwierdził, że tak, ale widziałem, iż jest nieco zdezorien­towany: nie wiedział dokładnie, co ma są­dzić o Fredrze. Wysłuchawszy moich wy­jaśnień na temat epoki i charakteru twór­czości autora "Zemsty", pomyślał chwilę, wreszcie postawił sprawę wprost:

- "Je on, prosim was, reakczni nebo pokrokowy (postępowy) ?

Mimo, że odpowiedź rysowała mi się w myśli dość wyraźnie, - zawahałem się. Jakąż funkcję spełniają dziś, wobec nas i naszego czasu utwory Fredry? Jak ustalić stosunek naszej epoki do spuścizny po największym z polskich komediopisarzy?

O tym, że w epoce swych narodzin owe świetnie napisane komedie nie stawiały so­bie bynajmniej zadań walki narodowej czy społecznej, że, co więcej, były wykładni­kiem zupełnie niewątpliwej pozycji klaso­wej autora, przedstawiciela reakcyjnej, ga­licyjskiej arystokracji - zaświadczyć mo­gą w równej mierze - cierpka krytyka Goszczyńskiego i Dembowskiego, co za­chwyty Tarnowskiego i doskonała analiza Boya. Jeżeli wiele dzieł, które odegrały w swoim czasie rolę postępową, twórczą, traci ją dla pokoleń następnych, to czy może być w tym wypadku odwrotnie? Czy ograniczona w swych klasowych perspek­tywach sztuka ginącej szlachetczyzny, jaką jest bez wątpienia pisarstwo Fredry, może służyć nam dzisiaj jako wzór artyzmu, spełniać pozytywną funkcję w wychowy­waniu dzisiejszego widza?

Byłbym skłonny zgodzić się w zupełności z H. Markiewiczem, wykazującym ("Kuźni­ca" Nr. 32/49 "Niedokończone obrachun­ki fredrowskie") w drodze analogii ze szczególnymi wypadkami w dziedzinie filo­zofii (Hegel, Hobbes), że możliwe jest wy­rastanie zjawisk postępowych w rozwoju artystycznym z reakcyjnych tendencji spo­łecznych. Klasyczny przykład Balzaka, któ­rym Markiewicz słusznie się nie posłużył, byłby tu o tyle nietrafny, że dzieło Balzaka od razu, współcześnie odgrywało, mimo kon­serwatywnych poglądów pisarza, rolę po­stępową, było zwierciadłem klasy docho­dzącej do głosu i to zwierciadłem krytycz­nym. Fredro był tym dla swojej epoki, czym mutatis mutandis są dla naszego cza­su krytycy burżuazji, niewychodzący poza horyzont burżuazji. Nie wychodził poza punkt widzenia szlachecko-feodalny. Była to typowa krytyka od wewnątrz: nie zawsze tak znowu bardzo pobłażliwa, jak się zdawało tym, co pragnęli we Fredrze ową po­błażliwość dla swojej klasy społecznej od­naleźć, hrabiom Tarnowskim i im podob­nym, ale też i nie taka, jakiej żądamy dziś, stykając się z analogicznymi przejawami krytyki mieszczańskiej: była to krytyka nie ukazująca perspektyw dalszych, społecz­nie bezwyjściowa, zamknięta w szlacheckim kręgu.

No dobrze, powie ktoś: ale jeżeli tak, je­żeli już przed stu laty funkcja społeczna komedii Fredry tak wyglądała, to jakżeż wygląda ona dzisiaj? Czyż nie tym bardziej anachronicznie?

Otóż w tym sęk, że wcale nie "tym bar­dziej". Otóż w tym sęk, że ma rację Mar­kiewicz, pisząc, że "rewolucja ludowa od­dała przysługę dziełom poety, pozbawiając je resztek społecznej jaktualności". Ma rację pisząc, iż "nie trzeba się lękać, że pobłażliwy uśmiech (tam gdzie był to rzeczywiście pobłażliwy uśmiech a nie cierpki grymas- przyp. mój) poety rozbroi ideologicznie ma­sy pracujące w toczącej się walce klaso­wej". Ma rację, kiedy wyjaśnia: "wróg kla­sowy dla którego uśmiech ów był przezna­czony nie istnieje już jako klasa społeczna".

Na tym polega różnica między naszym, dzisiejszym stosunkiem do powstającej obe­cnie sztuki burżuazyjnej i do powstającej wtedy, u schyłku szlachetczyzny, wstecznej społecznie twórczości Fredry. Z burżuazją walczymy, z burżuazją ubraną w kontusz walczyliśmy jeszcze niedawno, wtedy można było mieć jeszcze wątpliwości co do spo­sobu inscenizacji Fredry, można było wy­stępować z koncepcjami "odrealniania" go, robienia na groteskę, z czym zresztą prze­sadzano okropnie.

Dzisiaj realistycznie i historycznie uję­ty Fredro przeciw nikomu nie jest wy­mierzony, nikogo nie broni w sensie klaso­wym. Mała poprawka: nie broni, natomiast wzbogaca naszą, tworzoną przez nas, wielką kulturę socjalistyczną. Kulturę, sprzymierzoną ze wszystkim, co nie ma żądła obró­conego przeciw toczonej przez nas walce klasowej, co, pozbawione tego żądła, może stać się dla współczesności twórcze arty­stycznie na tyle, na ile w ogóle utwór epo­ki minionej może nim być dla literatury teraźniejszej.

Druga mała poprawka: powiedziałem, że Fredro nie jest dziś wymierzony przeciw nikomu w sensie klasowym. Tak rzecz się ma niewątpliwie, jeśli ją brać dosłownie. Chodzi przecież - jak znów słusznie zau­ważył Markiewicz - o "cechy wspólne psy­chiki ludzkiej wszystkich formacji gospo­darczo - społecznych, opartych o własność prywatną", o wady i słabości ludzkiego charakteru, chętnie uważane przez scepty­ków oraz wyznawców wiary w skutki grzechu pierworodnego za "wieczne" właściwości natury ludzkiej.

Weźmy jednak rzecz ze stanowiska so­cjalistycznego przekonania o możności ulep­szenia człowieka przez poprawę stosunków międzyludzkich. Przeciw komu obrócona jest w oczach współczesnego widza satyra na ludzkie przywary choćby takie, jakie ukazuje jedna z najznakomitszych komedii Fredry, "Mąż i żona"? Jak mógłby odczy­tać ów widz współczesny jej sens, jeśli chciał go w myśli przenieść w aktualność? Jest rzeczą jasną, że ironię poety, drwiące­go z arystokracji, przeniósłby na współ­czesnych spadkobierców przywar, które stwarza określona, uprzywilejowana sytua­cja społeczna - na burżuazję. Ona, nie kto inny, dać nam dziś może obraz wyszy­dzonej tu podwójnej moralności, cynizmu, obłudy. W tym sensie adres społeczny ko­medii Fredry, dziś wystawianej, jest oczy­wisty. Przekazując niejako pełnię swych walorów artystycznych naszej kulturalnej teraźniejszości, kulturze Polski Ludowej - celuje, mierzy swym ostrzem w burżuazję.

Wystawienie "Męża i żony" w reżyserii Bogdana Korzeniewskiego w Państwowym Teatrze Kameralnym w Warszawie poszło, jak sądzę, po najsłuszniejszej linii interpre­tacji dzieła wielkiego komediopisarza. Cał­kowicie realistyczny, dyskretny, oczyszczo­ny z karykatury i niepotrzebnych przery­sowań styl przedstawienia pozwolił znako­mitej obsadzie aktorskiej na wydobycie z wyśmienitego, pełnego wdzięku tekstu Fredry - wszystkich subtelnych odcieni ironii, z jaką traktuje autor swoje postacie.

Jesteśmy już daleko od głośnej polemiki Boya z Kucharskim o sposób rozumienia sztuki, oraz o wybór jednego z jej dwu zakończeń. Sprawa zakończenia nie budzi dziś chyba żadnych wątpliwości: pierwotne, którego bronił Boy i którym słusznie po­służył się Korzeniewski jest po prostu lep­sze. Racja autora "Obrachunków" i racja reżysera są oczywiste. Jeśli chodzi o polemikę na temat sensu sztuki, Korzeniewski słusznie zarówno w swej inscenizacji, jak w jej uzasadnieniu (patrz "Teatr" Nr. 11/49 "Fredro ciągle żywy" oraz "Komedia omy­łek krytycznych" w programie przedstawie­nia) przyznał autorowi "Obrachunków fre­drowskich" częściową tylko rację. Przeciw­stawił się stanowczo Kucharskiemu, który dosłyszał w komedii tej "świst rózeg chłoszczących zepsucie", skorygował jednak i sąd Boya widzącego w niej "morał zwy­cięskiej miłości" i "zuchwałe drwiny z for­my małżeństwa". Zaznaczył, że Fredro "Nie potępia nikogo, ale też z nikim się nie soli­daryzuje" podkreślił geniusz ironii, przema­wiającej tysiącznymi sposobami, stale obe­cnej, oraz to, że autor nigdy nie interwe­niuje bezpośrednio w losy swych postaci, nigdy w sposób widoczny nie pociąga za sznurki, kierujące ruchami figur komedii, figur, żyjących pełnym, samodzielnym ży­ciem.

Wspaniały, iskrzący się dowcipem tekst komedii, połączenie trafnej interpretacji re­żysera z rzadko spotykanym u nas, praw­dziwym koncertem gry aktorskiej, jaki dała znakomita para artystów - Janina Romanówna (Elwira) i Jan Kreczmar (Wacław), z równie doskonalą i pełną, wdzięku kreacją Justyny Karpińskiej (Justysia) - uczyniło z "Męża i żony" w Pań­stwowym Teatrze Kameralnym jeden z najbardziej uroczych spektaklów teatralnych, jakie zdarzyło mi się widzieć ostatnio w Warszawie. Dopełniający "miłosny kwar­tet" sztuki Wieńczysław Gliński (Alfred) grał słabiej od pozostałej trójki, ale wysi­łek reżysera by zestroić grę aktorów o róż­nych możliwościach zaznaczał się wyraźnie w jednolitym stylu widowiska, a piękna oprawa dekoracyjna i kostiumowa Zenobiusza Strzeleckiego przerzuciła nas w atmo­sferę empirowej epoki w sposób bezbłęd­ny i pełen smaku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji