Artykuły

Władza rozmawia ze społecznikami. Zarzuty o kolesiostwo

Teraz, gdy władza pod presją groźby odwołania w referendum otworzyła się na dialog, padają zarzuty o kolesiostwo Konkurs na dyrektora miejskiego Biura Kultury wywołał na Facebooku gorącą dyskusję na temat udziału przedstawicielek i przedstawicieli strony społecznej w pracach komisji konkursowej - pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej - Stołecznej.

Na jednym z profili (prywatnych, więc nie mogę napisać czyim) postawiono zarzut konfliktu interesów dwóm aktywistkom - Alinie Gałązce i Bognie Świątkowskiej: nie powinny uczestniczyć w wyborze dyrektora, bo korzystają z przyznawanych przez niego grantów.

Za tą wypowiedzią posypały się kolejne, kwestionujące w ogóle współpracę aktywistek i aktywistów z organizacji pozarządowych z miastem, udział w komisjach przydzielających granty i ciałach konsultacyjnych. Pojawiły się sugestie, że wszystko to propagandowy zabieg, którego celem jest ratowanie Hanny Gronkiewicz-Waltz przed impeachmentem, a ci, którzy współpracują z ratuszem, wspierają panią prezydent.

Rozumiem i szanuję intencje tych, którym zależy na maksymalnej przejrzystości i uniknięciu jakichkolwiek podejrzeń. Jednak zarzuty są całkowicie chybione. Alina Gałązka i Bogna Świątkowska nie reprezentowały w komisji siebie, tylko społeczne ciała konsultacyjne: Zespół Sterujący Programu Rozwoju Kultury i Społeczną Radę Kultury. Są współautorkami tego programu, a ma go realizować nowy dyrektor. Dlatego ich obecność w komisji była uzasadniona. Żadna też nie prowadzi miejskiej instytucji kultury, nie pozostaje w związku prawnym ani osobistym z żadnym z kandydatów, konfliktu interesów tu nie ma. Tym bardziej że grantów nie przyznaje dyrektor Biura Kultury, tylko komisje złożone w połowie z przedstawicieli organizacji pozarządowych.

Troska o przejrzystość procedur może się łatwo przekształcić w podejrzliwość i doszukiwanie się wszędzie ukrytych interesów. Niepokojącą konsekwencją takiego myślenia jest podważenie idei partycypacji: środowiska niezależnej kultury od lat walczyły o współdecydowanie w sprawach miejskiej polityki kulturalnej. Teraz, kiedy władza pod presją groźby odwołania w referendum otworzyła się na dialog, padają zarzuty o kolesiostwo. Czy mamy wrócić do sytuacji, w której urzędnicy arbitralnie podejmują decyzje, mimo że często nie mają do tego kompetencji? Czy politykę kulturalną ustalą za nas mityczni zewnętrzni eksperci? Kto powinien mieć wpływ na obsadę Biura Kultury czy strategiczne dokumenty, takie jak "Program Rozwoju Kultury", jeśli nie aktywni uczestnicy życia kulturalnego stolicy?

Ta dyskusja wywołuje odwieczny polski dylemat: współpracować z władzą dla dobra społeczności, czy też dumnie zamknąć się w poczuciu moralnej wyższości i nie brudzić kolaboracją? Myślę, że czas wyjść z okopów i wziąć odpowiedzialność za współrządzenie miastem. Otwarte konkursy na stanowiska w urzędzie, udział strony społecznej w ciałach doradczych i komisjach konkursowych, przechodzenie aktywistów i aktywistek z organizacji pozarządowych do urzędu i miejskich instytucji kultury to są pozytywne zjawiska. Efekty tych zmian pozostaną bez względu na to, kto będzie rządził w Warszawie. Może więc nie wywracajmy stolika, skoro rozmowa dopiero co się zaczęła?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji