Shaw i Eichlerówna na scenie wrocławskiej
Do ogromnej literatury na temat całokształtu twórczości i na temat poszczególnych utworów wielkiego G.B.S doszło ostatnio tyle świeżych materiałów bezpośrednio lub pośrednio związanych z warszawskim przedstawieniem "Profesji pani Warren", że z okazji przeniesienia tego spektaklu na scenę wrocławską trudno o samej sztuce powiedzieć coś nowego.
Wystarczy podkreślić tylko, że - tak czy inaczej - czy Wiwia jest bohaterką pozytywną czy nie (dla autora i dla swej epoki taką na pewno była), czy pani Warren ma wzbudzać również współczucie czy tylko odrazę, czy jest ona ofiarą kapitalizmu, czy też po prostu jednym z kapitalistycznych rekinów (to drugie jest na pewno bliższe prawdy) - faktem najistotniejszym jest to, iż w sztuce tej Shaw z nietłumioną jeszcze bezwzględnością i pasją, z odwagą najszczerszego bojownika prawdy odsłania podszewkę kapitalizmu w jej najwstydliwszych, bo najbardziej ohydnych, najbrudniejszych szwach i załomach. Dokonuje zaś tego z takim mistrzostwem dramaturgicznym, demonstruje swoje tezy na tak interesującym materiale konkretnych przeżyć ludzkich, że sztuka ta - jedno z najwcześniejszych dzieł scenicznych Shawa - do dziś głęboko pasjonuje każdego widza i długo jeszcze po spektaklu absorbuje jego myśli.
Ale przejdźmy od razu do wrocławskiego przedstawienia "Profesji". Użyliśmy wyżej zwrotu o "przeniesieniu warszawskiego spektaklu na sceną wrocławską". Jest to oczywiście sformułowanie przesadne. Przeniesienie bowiem nastąpiło tylko w dwóch (chociaż najważniejszych) elementach: "Profesję pani Warren" widzimy tu w tej samej co w Warszawie reżyserii (Wilam Horzyca) i z tą samą co w Warszawie wykonawczynią roli tytułowej (Irena Eichlerówna).
Irena Eichlerówna gra oczywiście tak samo świetnie jak w spektaklu stołecznym, rozwijając we Wrocławiu dalej tę swoją najwybitniejszą po wojnie kreację aktorską. Dojrzałymi środkami aktorskiego wyrazu artystycznego tworzy ona postać kobiety, która nawet wobec samej siebie udaje kogoś innego, niż jest w istocie. Postać damy, spod której skóry wyłazi zawsze to, czym była dawniej i czym w rzeczywistości jest w dalszym ciągu. Na tę prawdziwą kreację
Eichlerówny składa się wiele szczegółów takich, z których każdy osobno jest już czymś wybitnym i oryginalnym i nic dziwnego, że na widowni zrywają się oklaski nieraz nawet w połowie wypowiadanego przez artystkę zdania. Toteż w pamiętnikach wrocławskiego Teatru Polskiego gościnne występy Ireny Eichlerówny zapiszą się trwale jako jedno z najpoważniejszych wydarzeń artystycznych na jego scenie.
Wilam Horzyca zaś starał się we Wrocławiu powtórzyć ten obraz sceniczny całej "Profesji", który osiągnął w Warszawie. Na tym zamiarze jednak kończą się warszawsko-wrocławskie powinowactwa "Profesji pani Warren". Reżyser bowiem popełnił tym razem parę zasadniczych pomyłek obsadowych i "ustawieniowych".
Przede wszystkim - rola Franka Gardnera. Powierzono ją tu Stanisławowi Jasiukiewiczowi i ustawiono ją tak, że Frank jest po prostu gruboskórnym łobuziakiem, który rąbie wszystkim wokół ordynarne impertynencje. Tymczasem - według intencji autora - powinien to być uroczy, na swój oczywiście sposób, młodzieniec, którego bezczelność i złośliwość jest znacznie subtelniejsza i bardziej finezyjna. Rolę tę trzeba traktować znacznie "cieniej'', dowcipy Franka muszą wynikać z zupełnie świadomej ironii. Trzeba przyznać, że po premierowych odgłosach z widowni Jasiukiewicz stara się nieco naprostować w tym kierunku swoją rolę. Nie może przecież jednak odejść całkowicie od początkowej koncepcji reżyserskiej.
Podobnie błędne jest obsadzenie tak istotnej dla całości spektaklu roli Wiwii. Nie pasuje do niej ani Renata Fijałkowska - od pierwszego momentu sztuki zbyt tragiczna - ani Halina Dzieduszycka, która wprawdzie pierwsze sceny (zgodnie z tekstem sztuki) traktuje lżej i swobodniej, w ostatnich jednak fragmentach "Profesji" ma zbyt pomnikowe gesty i patetyczny sposób podawania tekstu.
Trafniej natomiast zarysowują się postacie George'a Croftsa i Samuela Gardnera. Artur Młodnicki w roli Croftsa widocznie wykorzystał krytyczne głosy, jakie zabrzmiały w Warszawie pod adresem Adama Mikołajewskiego, bo swą brutalność i cynizm odsłania dopiera w momencie swych handlowo-matrymonialnych "oświadczyn" wobec Wiwii i wtedy, gdy mszcząc się za odmowę chce złamać dwoje młodych wyjawieniem im ich skandalicznego pokrewieństwa.
Prosto, dowcipnie i naturalnie ujmuje swą rolę obłudnego a głupiego pastora Jan Wiśniewski. Należało by go jednak przestrzec przed farsowymi gierkami gestowo-mimicznymi, których na premierze nie było, a na które zaczyna sobie niepotrzebnie pozwalać w późniejszych spektaklach.
Najmniej wyrazistą rolę bardziej "platonicznego" przyjaciela pani Warren, architekta Praeda, miękko i ciepło interpretował na premierze Stefan Drewicz, posługując się przy tym jednak nienaturalnie "elegancką" dykcją z ortograficznym wymawianiem nosówek ("ę", "ą"). Obecnie występuje w tej roli Tadeusz Kalinowski grając ją "młodziej" i żywiej, ale bez jakiegoś indywidualnego wyrazu. W sumie - na tle bardzo tym razem przyjemnych dekoracji Marcina Wenzla mamy we Wrocławiu przedstawienie "Profesji pani Warren", którego wielką zaletą jest udział w nim Ireny Eichlerówny i którego niemałą wadą jest to, że Irena Eichlerówna przesłania swą kreacją wszystkie inne osoby dramatu.
A ogromne powodzenie spektaklu jest w dalszym ciągu murowane. Nie tylko ze względu na Eichlerównę, ale przede wszystkim dlatego, że to przecież Shaw i to z jego najmocniejszej okresu.