Artykuły

Jesteśmy w szpitalu wariatów...

Przed wejściem na widownię ścisk i gwar. Parada znakomito­ści ze świata polityki. Minister Lewandowski, prezydent miasta, kandydaci na posłów i senato­rów niemal w komplecie. Dyrek­tor Korin tylko wita i wita. W holu teatru przedmioty, rekwizyty i aranżacje plastyczne mające wprowadzić nas w nastrój przed­stawienia. Świergot ptaków i piękne ekologiczne domki dla ptactwa z wikliny. A na ścianach ob­razy terapeutyczne pacjentów ze szpitala psychiatrycznego. Kiedy wresz­cie docieramy na widownie ak­torzy już są na scenie. Zastygły w bezruchu Wódz Bromden mart­wo patrzy przed siebie, Pułkow­nik Materson ćwiczy musztrę, pacjent Ellis robi jakieś potworne miny i grymasy. Jesteśmy teraz w głównej świetlicy szpitala psy­chiatrycznego. W tej małej, szczelnie odizolowanej od świata zewnętrznego wspólnocie tera­peutycznej, która ma być w tym przedstawieniu modelem społe­czeństwa w miniaturze. I projek­cją dwóch jakże różnych metod i sposobów rządzenia. Przez przy­mus i dyscyplinę czy wolność samorealizacji.

Głośna przed laty powieść Kena Keseya "Lot nad kukułczym gniazdem" ma za sobą wielką karierę i w filmie, i w teatrze. Spektakl warszawskiego Teatru Powszechnego Zygmunta Hubnera w 1979 roku był ob­jawieniem teatralnym festiwalu w Kaliszu. Aktorską wiwisekcją i mrocznym studium zmąconej psychiki szpitalnej. Wówczas je­dnak na afiszu teatralnym wid­niało nazwisko adaptatora po­wieści Dale Wassermana. Teraz w Poznaniu, amerykański reżyser Del Hamilton, zdecydował się bardziej odwołać do powieścio­wego oryginału. I jest to w tym przedstawieniu inna jakby sztu­ka. Oglądamy tutaj szpitalną spo­łeczność przez pryzmat odczuć i marzeń wydziedziczonego przez system białych zdobywców In­dianina Bromdena, chociaż w planie aktorskim nie znajduje to jakby potwierdzenia. Nie trudno jednakże dostrzec zamysł reżyse­ra. Ten "Lot nad kukułczym gnia­zdem" ma być dla nas tutaj w Polsce, przestrogą i przed amery­kanizacją, i przed utratą tego co jest nasze własne, ludyczne. I w tym sensie przedstawienie to komponuje się w jakiś ciąg myś­lowy z poprzednią inscenizacją "Czerwonych nosów" Petera Barnesa. Bo też mówi przecież o tym jak nie cywilizować na siłę, i jak niedekomunizować.

Inna także jest ta sztuka po­przez ten swój zwariowany nieco klimat i nastrój. W tym szpitalu, w przeciwieństwie i do warszawskiego i do filmowego, bywa chwilami bar­dzo wesoło. Dramat co chwila ociera się o farsę, tak potrzebują­ca odreagowania widownia wy­bucha raz po raz salwami śmie­chu. Sprawy zachodzące w psy­chice pacjentów zostały tu jakby uproszczone, przesłanie sztuki jest tu ważniejsze niż rekonstruk­cja wnętrza pacjenta. Przede wszystkim jest to jednak świetny aktorsko spektakl. I to nie tyle może nawet w kontekście ról głównych, co jako kreacja zespo­łowa. Z cudownymi perełkami aktorskimi w tle. Takimi jak in­teligent szpitalny Harding - Ale­ksandra Machalicy, Cheswick - Michała Grudzińskiego, Martini - Mariusza Sabiniewicza, Billy Bibitt - Mirosława Konarowskiego. Co najmniej interesująca jest też, i tak inna w relacji do roli Mirosławy Dubrawskiej w war­szawskim przedstawieniu, rola i postać siostry Ratched - Danieli Popławskiej. Tak ciepła a zara­zem tak druzgocząca. Podobnie interesujący aktorsko jest Janusz Andrzejewski w tak kluczowej roli McMurphy'ego. Jednym sło­wem znowu Teatr Nowy ma wy­darzenie. A przecież wielu oba­wiało się ryzyka zmierzenia się i z filmem, i z amerykańskimi realiza­torami, i z warszawskim przed­stawieniem...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji