Artykuły

Już się nie użalam

AKTORKA, KTÓRA ŻYJE W CIENIU SŁAWNEGO MĘŻA. Katarzyna Żak szczerze opowiada o trudnym życiu we dwoje, o kryzysie w małżeństwie z Cezarym Żakiem i o mękach w drodze do samoakceptacji.

Anita Nawrocka: - Dlaczego pani mu to robi?

Katarzyna Żak: - Ale co i komu? Własnemu mężowi. Publicznie poskarżył się, że nienawidzi, jak pani mówi o nim Cezar, a pani wciąż to robi.

- Ach, o to chodzi. Jak przeczytałam to w jednym z wywiadów, zamarłam. Naprawdę, przeżyłam szok. "Dlaczego ty przez dwadzieścia lat nie powiedziałeś, że nie lubisz, jak ja mówię do ciebie Cezar?" - spytałam męża. I dodałam: "Przecież ja już nie umiem inaczej do ciebie mówić!". A on na to: "No, nie lubię, ale właściwie to już się przyzwyczaiłem". Ma pani wyjątkowo cierpliwego męża. Chociaż słyszałam, że potrafi być apodyktyczny.

- Może trochę, ale to właśnie mi się w nim podoba, ta jego stanowczość. Facet musi mieć swoje zdanie.

- A kobieta powinna się z nim zgadzać? Feministki rzuciłyby się na panią za to z pazurami.

- Ależ ja się dobijam o swoje prawa. Od czasu do czasu (śmiech). To nie wygląda tak, że zawsze mu przytakuję, jesteśmy bardzo pulsującym związkiem.

- Osobiście poczułam się dotknięta, jakby za panią, gdy przeczytałam, że to pani mąż podejmuje wszystkie najważniejsze decyzje. Ale najbardziej ubodło mnie, że to na jego konto przelewane są pieniądze.

- To nieprawda, mamy wspólne konta. Widocznie ściemnił (śmiech). A co do podejmowania decyzji, to ja zwykle jestem pełna obaw, nie wierzę, że coś się może udać. Natomiast Cezary jest optymistą i nie boi się nowych wyzwań. Lubi kuć żelazo, póki gorące. I dlatego to on bierze ster w swoje ręce. Ale ja to aprobuję. Gdybym nie zgadzała się z jego szalonymi decyzjami, to dziś pewnie nie bylibyśmy małżeństwem.

- Jakie decyzje ma pani na myśli?

- Na przykład tę związaną z przeprowadzką z Wrocławia do Warszawy. Był rok 1995. Obydwoje z dnia na dzień zostaliśmy bez pracy, bo skończyły się nasze kontrakty w teatrze. We Wrocławiu nie było wtedy innych możliwości, żeby pracować i utrzymać się w naszym zawodzie. Było to na tyle trudne doświadczenie, że do dziś pamiętam całą sytuację bardzo dokładnie.

- Świat się wtedy zawalił?

- Trochę. Ale mąż stwierdził, że trzeba otworzyć nowy etap życia. Skoro los tak chciał, to należy się z tym zmierzyć. Postanowił, że przeprowadzamy się do Warszawy. Nie chciałam się na to zgodzić. Jako odpowiedzialna matka oponowałam, że nasza córka ma zaledwie osiem miesięcy, ale mąż nie dał się przekonać. W efekcie okazało się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ja dostałam pracę w Teatrze Rampa, a Cezar przez rok był bez etatu, ale potem został zaangażowany do Teatru Powszechnego, w którym gra do dziś.

- Wydaje się, że pani mąż odnosi większe sukcesy jako aktor. Czy to pani nie frustrowało?

- Proszę mi wierzyć, że zawsze zdawałam sobie sprawę, że Cezary jest aktorem wyjątkowym. Po szkole myślałam, że jeżeli komuś z nas się uda, to na pewno będzie to on. I od początku niezwykle go dopingowałam, zresztą zawsze będę to robić.

- A kiedy pani siedziała w domu i wychowywała dzieci, a mąż całe

dnie spędzał na planach filmowych, to nie była pani, tak zwyczajnie, po babsku, zazdrosna?

- Oczywiście, że byłam. Ja zresztą chyba do tej pory jestem o Cezarego trochę zazdrosna.

- Nie dziwię się. Gdyby mój mężczyzna mówił publicznie, że kobiety go uwielbiają, to też bym była zazdrosna jak sto diabłów.

- Skoro on tak twierdzi, to coś w tym musi być (śmiech). A wracając do pani pytania, to gorsze od zazdrości było poczucie osamotnienia. Wtedy nie było telefonów komórkowych. Myśmy nawet w mieszkaniu nie mieli telefonu, więc zdarzały się dni, kiedy nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu. Musiałam sama zajmować się naszą córką Olą, pracowałam w teatrze i uczyłam się liczyć tylko na siebie.

- Nie czuła pani żalu do męża? Nie miała pani dość tej samotności we dwoje?

- Tak, zdarzały się takie chwile. Doświadczyłam wtedy, jak żyją samotne matki. Jak jest im trudno, gdy w nikim nie mają oparcia. Muszą być w pełni odpowiedzialne za każdy swój krok, za każdą zatrudnioną opiekunkę. Poznałam, co to znaczy samemu zmagać się z każdą chorobą dziecka. To są niby takie przyziemne sprawy... Ale właśnie z takich spraw składa się życie.

- Była krytyczna chwila, kiedy pani powiedziała, że dalej tak się nie da żyć i albo będziecie razem, albo wcale?

- Takie myśli pojawiły się u nas obojga. Mąż miał już dosyć bycia poza domem, życia w hotelach i zarabiania pieniędzy kosztem rodziny. A ja miałam powyżej uszu bycia samotną matką z małym dzieckiem. Wspólnie postanowiliśmy wtedy, że Cezary wróci na etat do teatru. I po paru latach małżeństwa zaczynaliśmy wszystko od nowa. Musieliśmy się siebie uczyć na co dzień. Wymagało to od nas dużej elastyczności, ale byliśmy zdeterminowani.

- Zakochiwaliście się w sobie też od nowa?

- Chyba tak.

- Z tego mogłaby powstać niezła książka. Drugie dziecko było na pogodzenie się?

- Nie. Ja po prostu tego chciałam. Bardzo przeżyłam śmierć mojego brata, który zginął w wypadku samochodowym. Wojtek zabił się, jak Ola była jeszcze mała. I wtedy postanowiłam, że urodzę drugie dziecko. Ze względu na siebie, na córkę, bo nie chciałam, żeby była jedynaczką, i na moją mamę.

- Macierzyństwo to najważniejsza rola w pani życiu?

- Zdecydowanie tak. Myślę, że to dotyczy każdej kobiety. Bo niezależnie od tego, jakie się odnosi sukcesy na niwie zawodowej, to macierzyństwo jest najważniejszym sprawdzianem w życiu. Teraz odkrywam uroki bycia matką nastolatki. Jak czytam o problemach z nastolatkami, jakie opisują Kasia Grochola czy Barbara Kosmowska, to myślę sobie: kurczę, czy one były u nas w domu, że to wszystko wiedzą?

- A jak pani wspomina własne dzieciństwo?

- Nigdy nie byłam rozpieszczana ani wyróżniana. Nie byłam też przez rodziców adorowana. Zawsze mi stawiano za wzór innych. Rodzice nauczyli mnie, żeby liczyć siły na zamiary, a nie bujać w obłokach. Może nie brzmi to zbyt optymistycznie...

- Ale jeszcze gorzej zabrzmiały pani słowa w jednym z wywiadów, gdy powiedziała pani, że "kocha w sobie bardzo niewiele". Mądrzy ludzie mówią, że najpierw trzeba pokochać siebie, żeby pokochać innych.

- Zawsze miałam niedosyt w stosunku do swojej osoby. Myślałam, że mogłabym coś zrobić lepiej.

- A dzisiaj?

- Dzisiaj czuję się szczęśliwa, ale mocno nad tym pracowałam. Wiele lat zajęło mi nauczenie się akceptowania swoich wad, kompleksów, niedoskonałości. Bardzo mi w tym pomógł Cezary.

- W jaki sposób pani nad sobą pracowała?

- Przeczytałam dużo książek psychologicznych i to mi pomogło wejrzeć w siebie. I dzieci. Nie chciałam ich dołować swymi nastrojami, wprowadzać złej atmosfery. Zależało mi, by dać im dobry przykład. Oczywiście jestem tylko człowiekiem i wciąż miewam zmienne nastroje, przeżywam zarówno stany euforyczne, jak i depresyjne, ale staram się nie utrudniać życia innym. Nauczyłam się też szybciej łagodzić konflikty. Kiedyś potrafiłam tygodniami nie odzywać się do Cezarego. To on zawsze pierwszy wyciągał rękę. A teraz zrozumiałam, że szkoda życia, bo przecież przez te tygodnie tyle fajnych spraw ucieka. Nauczyłam się dziękować Bogu za to, co mam. I doceniać to. Nie doszukuję się już dziury w całym. Przestałam się nad sobą użalać. Kiedyś rozmyślałam godzinami, jaka jestem beznadziejna, że nic mi nie wychodzi, bo mam słaby charakter i jestem niekonsekwentna. A teraz myślę: jestem beznadziejna, nic mi się nie udaje, ale skoro tak, to pojadę na basen albo nie zjem kolacji, żeby zrobić dla siebie cokolwiek dobrego.

- Miłość do męża wybuchła od pierwszego wejrzenia?

- Przeciwnie. Cezary żartuje, że nie zwróciłby na mnie uwagi, gdyby nasze konie, na których jeździliśmy na studenckim obozie, się nie polubiły. Można więc zażartować, że wyswatały nas wierzchowce.

- Pobraliście się z rozsądku?

- Nie, skąd. Ale nas rzeczywiście nie połączyła jakaś szalona miłość od pierwszego wejrzenia, żadne z nas nie zachłysnęło się tą drugą osobą. Musieliśmy się ze sobą oswoić. No i udało się to na tyle, że jednak to uczucie między nami wybuchło.

- I kwitnie do dzisiaj. A co z karierą?

- Nie dręczy mnie to, że nie zrobiłam oszałamiającej kariery. Ja w ogóle uważam, że to jest bardzo trudny zawód, szczególnie dla kobiety. Dlatego proszę Boga, żeby moje córki chciały robić w życiu coś innego.

- To co mają powiedzieć górnicy albo chirurdzy?

- Chodzi mi o to, że w każdym innym zawodzie jak człowiek zdobędzie jakąś pozycję, to muszą wydarzyć się niestworzone rzeczy, żeby ją stracił. Natomiast aktor wciąż zaczyna od początku. Każda premiera to jak debiut. Nawet sobie pani sprawy nie zdaje, jak taka rabunkowa gospodarka wpływa na zdrowie psychiczne.

- A jako aktorka czuje się pani spełniona?

- Nie. Myślę, że źle by było, gdybym tak się czuła. Jest jeszcze dużo ról do zagrania. Mam 40 lat.

- Piękny wiek dla kobiety.

- Ale dla aktorek to czas przestoju. Jednak nie wolno wpadać w panikę, lepiej mieć nadzieję. Mam za sobą trzy premiery teatralne, zagrałam m.in. w musicalu o Agnieszce Osieckiej, wcieliłam się w jej postać. Poza tym dojrzałam do tego, żeby wziąć los w swoje ręce. Marzę, by zrealizować kameralny muzyczny spektakl.

- We wrześniu rozpoczną się zdjęcia do kolejnych odcinków "Miodowych lat". Łatwo było pani przejąć rolę Alinki po Agnieszce Pilaszewskiej?

- Bardzo trudno. To już nie ta Alina, którą wykreowała moja poprzedniczka. To jest zupełnie inna Alina.

- Aż się ciśnie na usta pytanie, czy lepsza, czy gorsza...

- Inna. Nie chcę do tego wracać, ale przeżyłam trudne chwile. Tylko ja wiem, jak bardzo mnie one wzmocniły. Psychologowie powinni być pani wdzięczni, bo jest pani przykładem, że czytanie poradników przynosi efekty.

- W każdej sytuacji potrafi pani znaleźć plus.

- To prawda. Nawet jeśli nie pracuję, staram się mieć czas wypełniony po brzegi. Poświęcam go sobie albo innym, działam charytatywnie na rzecz chorych dzieci.

- I już niczego się pani nie boi?

- Oczywiście, że się boję. Najbardziej ciężkiej choroby, na którą człowiek nie ma wpływu. Ojciec Cezarego chorował na raka. Bardzo cierpiał, a my tak niewiele mogliśmy dla niego zrobić. Ta niemoc była okropna. Nigdy więcej nie chcę jej doświadczyć.

- W trudnych chwilach może pani liczyć na przyjaciół?

- Umiem dbać o przyjaźnie nawet z podstawówki. Była nas piątka, zawsze trzymałyśmy się razem. Dziś Maryśka mieszka w Kanadzie, a Alicja pod Londynem. Beata i Małgośka zostały wToruniu. Jak kończyłyśmy szkołę, pomyślałyśmy, jakie to będą jaja, gdy spotkamy się 15 czerwca 2005 r. pod pomnikiem Kopernika.

- Będzie się pani miała czym przed nimi pochwalić?

- Pewnie. Mam fantastyczne córki, starsza ma 16 lat, a młodsza 9. No i Cezar jest fajnym mężem.

Katarzyna Żak

1963 Urodziła się w Toruniu.

1985 Wyszła za mąż za aktora Cezarego Żaka.

1986 Ukończyła wrocławską PWST.

1988 Urodziła córkę Aleksandrę.

1992 Wzięła udział w nagraniu płyty "Młynarski - jazz" ze standardami jazzowymi. Do dziś uwielbia śpiewać.

1991 Urodziła drugą córkę, Zuzannę.

W aktorstwie łatwo się zatracić, stać aktorzycą. Mnie to jednak nigdy nie gro zawsze, gdy tylko przekraczałam próg domu cały swój czas poświęciłam dziewczynkom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji