Artykuły

Szef opery: minął rok, dokonaliśmy cudu. Ale są też porażki

- Po roku działalności przy najniższym z wszystkich oper w Polsce budżecie mamy więcej przychodów i więcej widzów niż niektóre renomowane opery i filharmonie w kraju. Absolutnie fenomenalna sprawa. To trzeba wyraźnie powiedzieć: dokonujemy cudu - mówi Roberto Skolmowski, szef białostockiej opery. W "Gazecie" - rozmowa o sukcesach frekwencyjnych, planach, ale i porażkach, kredycie i innych kwestiach.

Monika Żmijewska: Mija rok od momentu inauguracji gmachu Opery i Filharmonii Podlaskiej przy ul. Odeskiej. Czas na pewne podsumowania. Przez ten rok przyszła tu zadowalająca liczba widzów?

Roberto Skolmowski, dyrektor Opery i Filharmonii Podlaskiej: Frekwencja jest w naszym przypadku absolutnym fenomenem - w ciągu roku odwiedziło nas 207 tysięcy osób! To bardzo dużo, jeśli porównamy się np. z Operą Narodową, którą w tym samym czasie w stolicy odwiedziła porównywalna liczba osób. A np. operę we Wrocławiu czy Poznaniu, w końcu w dużo większych niż Białystok miastach - odwiedziło po około 80 do 100 tysięcy osób. Mówimy więc o prawdziwym fenomenie w skali kraju, do kas nieustannie ustawiają się kolejki, przyjeżdżają do nas goście z Polski i zagranicy.

Proszę pamiętać, że naszą Operę i Filharmonię Podlaską - Europejskie Centrum Sztuki trzeba czytać jako trzy instytucje: operę, filharmonię i centrum kultury. I to takie, które prowadzą pełnowymiarową działalność: filharmoniczną, wystawienniczą i edukacyjną, a w ciągu minionego roku zorganizowały blisko 400 wydarzeń. I to za budżet nie tak ogromny, jak się niektórym wydaje. To jest nasz kolejny sukces - przy budżecie dużo mniejszym niż w innych instytucjach w kraju wypracowujemy niekiedy większy niż u nich przychód.

Czyli?

- Nasze przychody to obecnie 7 milionów złotych w skali tego roku, tyle zarobimy do końca grudnia. Tyle przychodzi do nas tytułem sprzedanych biletów, wynajmów, czy - choć to jeszcze powolutku - pieniędzy sponsorskich. My w tej chwili sprzedajemy od 300 do 600 biletów dziennie, w zależności od dnia. Najgorsze są weekendy. Ale np. raport z wtorku to akurat 788 biletów, a przychód: 54,5 tysiąca złotych. Natomiast już w środę była to kwota 70 tys. zł za nasze produkcje - i to bez przychodów z impresariatu. Trzeba też pamiętać, że zarabiamy również na tym, że coraz więcej instytucji właśnie u nas przy Odeskiej chce zorganizować konferencje, eventy, kongresy.

Białostoczanie narzekają, że opera pochłania za dużo. 13 milionów dostaje od marszałka, 6 od ministra kultury, 2 od prezydenta miasta. W sumie 21 milionów złotych. To nie jest dużo?

- No właśnie. Tyle osób się oburza, że mamy tak duże dofinansowanie. A ono wcale nie jest jakieś ogromne. Przy o wiele niższym dofinansowaniu od tak renomowanych instytucji jak np. opery i filharmonie we Wrocławiu, Poznaniu czy Krakowie mamy więcej widzów, większe przychody i prowadzimy często bardziej intensywną działalność.

Poproszę więc o statystyki.

- Dla porównania: filharmonia i opera w Bydgoszczy - dwie oddzielne instytucje, łączą razem dotacje w wysokości 28 milionów złotych - w tym z samego województwa dostają 24 miliony złotych. A ich przychód własny za rok 2012 to razem 7,4 mln złotych. U nas to odpowiednio 21 mln zł wszystkich dotacji, w tym 13 od marszałka, zaś przychód - z ostatniego roku działalności 2012/2013 - porównywalny, bo 7 mln zł. Gdybyśmy liczyli tylko rok 2012, to ta kwota w naszym przypadku była troszkę niższa, jeśli chodzi o przychody, bo wynosiłaby 5,3 mln zł, ale pamiętać trzeba, że licząc w ten sposób, porównujemy zaledwie 9 miesięcy koncertów symfonicznych i tylko 3 - działalności operowej, bo przecież dopiero zaczynaliśmy. Ale jeśli policzymy cały ostatni rok, od kiedy funkcjonujemy w nowym budynku (wrzesień 2012-wrzesień 2013) ta kwota jest oczywiście większa i wynosi 7 milionów złotych.

Idźmy dalej: Opera i Filharmonia we Wrocławiu wszystkich dotacji ma 28 milionów złotych, w tym prawie 20 mln od marszałka. Przychód własny opery to 6 milionów złotych, w przypadku filharmonii mamy brak danych. Dalej - Opera i Filharmonia w Poznaniu - razem mają ponad 38 milionów budżetu, w tym aż 35,5 mln od marszałka. I co? Przychód obu instytucji to 6,1 mln zł. Dalej: Kraków - 31 milionów dotacji i przychód nieco ponad 8 milionów złotych. I w tym wszystkim my - z mniejszym budżetem, a niekiedy większymi przychodami już w pierwszym roku działalności. Czy to się nie liczy? To ogromny sukces. Powtórzę jeszcze raz: w porównaniu z Poznaniem choćby mamy dotacji prawie dwa razy mniej, a przychód o prawie milion większy!

No i jeszcze frekwencja. Jeśli w Białymstoku widzów w ciągu roku w ramach pracy naszych trzech działalności przyszło 207 tysięcy, a w Poznaniu - opera przyciągnęła ponad 85 tys. widzów, filharmonia więc prawdopodobnie też coś koło tego, bo tu akurat danych pełnych nie mamy - więc w Poznaniu razem to około 150 tysięcy... O ponad 50 tysięcy mniej niż u nas, operowego oseska. To o czym my mówimy? Mówimy o białostockim fenomenie w skali kraju.

Sens tego wszystkiego jest taki, że nasza działalność po roku działalności zbiera imponujące wyniki w przychodach i genialną frekwencję w porównaniu z podobnymi instytucjami w kraju. To trzeba wyraźnie powiedzieć - dokonujemy cudu. Robimy to samo co inne instytucje: gramy codziennie przedstawienia, co tydzień - koncerty, pokazujemy filmy i organizujemy mnóstwo innych spotkań, a jednocześnie przy niższym dużo budżecie mamy więcej przychodów i więcej widzów. Absolutnie fenomenalna sprawa. Poza tym trzeba pamiętać, że we wszystkich tych miastach - jak Poznań, Wrocław, Kraków - opera działa prawie nieprzerwanie od kilkudziesięciu lat, ma tradycje, których my nie mamy. Ma też budynki, które przetrwały, magazyny... My zaczynaliśmy praktycznie od nowa.

Jaki więc chciałby mieć pan budżet, by sytuacja była idealna?

- Nasz budżet jest za mały o trzy miliony złotych. Gdybyśmy mieli 23 miliony budżetu i przy tym 7 milionów przychodów własnych - nie byłoby problemu. Opera w Gdańsku ma za mały budżet i w związku z tym przyjęła tylko 40 tysięcy widzów. Sprawa jest prosta - mają tak mały budżet, że grają mało i w związku z tym mają mało przychodu. Sytuacja stoi w miejscu. Są dwie możliwości - teatr mający za mały budżet może się w nim zmieścić i bardzo mało grać. Może też zaryzykować i wystawić drogą operę za 3,5 miliona złotych, licząc, że zacznie przynosić dochód. I ja tak właśnie zrobiłem. Zaryzykowałem, by instytucja zaczęła zarabiać. Mając szansę, że sprzedamy dużo więcej biletów - podjąłem ryzyko. I było warto. Jeśli będzie tak jak do tej pory - "Upiór" w maju następnego roku będzie już spłacony. Na ten moment z każdego "Upiora" mamy średnio 50 tys. zł, mogę płacić na bieżąco artystom.

Czy premiery jednak rzeczywiście muszą być tak drogie?

- Owszem są drogie, ale tak być musi, inaczej widz nie zechce przyjść, taka jest prawda. Tu nie ma żadnego ściemniania, prowizorki, dekoracje kosztują, artyści kosztują. Poza tym teraz po kilku premierach dysponujemy już setkami rekwizytów, które będą służyć w kolejnych produkcjach. Mamy szkło, meble, ogromną ilość kostiumów z trzech różnych epok: XVIII wieku, XIX wieku i XX wieku. Na początku trzeba było koniecznie pójść w widowiskowość i konkretne pieniądze, by w kolejnych sezonach zaoszczędzić. Ale też nasze premiery się sprzedają, zarabiają na siebie. Koszt "Upiora w operze" to owszem - 3,5 mln zł. Ale od maja zaledwie, od kiedy zaczęliśmy go wystawiać, na ten moment przychód z biletów na tę operę to aż 2,2 miliona złotych! Jeżeli tak dalej pójdzie, to już w maju następnego roku jego koszt się wyzeruje. Ten spektakl wspaniale się sprzedaje, ludzie ciągle chcą go oglądać. Dlatego też m.in. zdecydowałem się przesunąć premierę "Traviaty" z października na grudzień, bo gdybym tego nie zrobił, to z przychodu straciłbym ponad milion złotych i zaraz ktoś posądziłby mnie o niegospodarność. Zdejmowanie scenografii do każdego spektaklu i montowanie nowej zajmuje jednak kilka dni. Uznałem, że skoro musical tak się świetnie sprzedaje, to trzeba z tego korzystać. Ciągle przychodzą nań ludzie, przyjeżdżają Litwini, Białorusini i dużo widzów z Polski. Podobnie sytuacja ma się z "Korczakiem". W tym momencie nie mam już miejsca na szkolne przedstawienia "Korczaka", tyle jest chętnych. A przedstawienia "Jasia i Małgosi" wyprzedane są aż do końca roku, zaś ponad 1100 osób czeka w kolejce, aż do repertuaru dołożę kolejne spektakle.

Skoro jest tak wspaniale, dlaczego zdecydował się pan na kredyt?

- Przez lipiec i sierpień znacząco spadły nam przychody, tak to już jest w letnich miesiącach. Do tego trzeba było zapłacić za festiwal Halfway. Musieliśmy się ratować przesunięciami budżetowymi, wprowadziliśmy programy oszczędnościowe. Baliśmy się, że zabraknie nam pieniędzy na podstawowe zobowiązania opery - pensje, utrzymanie budynku. Postanowiliśmy się więc zabezpieczyć, by nie stracić płynności finansowej. Dlatego na wszelki wypadek rozpoczęliśmy starania o linię kredytową. Po pierwsze: chcieliśmy nie dopuścić do sytuacji, w której zaczęlibyśmy mieć długi - wobec ludzi i skarbu państwa. Ale okazało się w międzyczasie, że nasza obawa była przedwczesna, bo przychody nagle podskoczyły. I teraz efekt jest taki, że choć mamy linię debetową, to w ogóle z niej jeszcze nie skorzystaliśmy. I mimo tej obawy w sierpniu nadal nie mamy żadnych długów. Ale linię debetową zostawiliśmy, tak dla bezpieczeństwa. Nadmieniam, że wynosi ona półtora miliona złotych, a nie 3-4 miliony złotych, jak twierdzą niektórzy. Linia kredytowa to nie jest nic nadzwyczajnego. To dotyczy wielu instytucji, poza tym niemal każdy obywatel w tym kraju ma przecież taką furtkę bezpieczeństwa. Czy ktokolwiek, kto przeczyta ten tekst, zna kogoś, kto zaczynał biznes bez posiłkowania się linią kredytową? Nie sądzę. Wszyscy to robimy. Ja w czyimś imieniu zarządzam biznesem, jakim jest Opera i Filharmonia Podlaska i ta otwarta linia kredytowa jest absolutnie naturalną rzeczą. Zwłaszcza że zaczynaliśmy ze wszystkim od nowa i mamy rok inwestycyjny. Za rok już będzie zupełnie inaczej - ta instytucja będzie inaczej pracowała, będziemy mieli jeszcze więcej widzów, ze względu na posiadaną już scenografię kolejne widowiska zapewne będą tańsze. Jednak dopóki nie będziemy mieli wyższego budżetu, takie sytuacje jak linia debetowa mogą się zdarzać.

Kiedy pan z niej skorzysta?

- Do końca listopada nie przewiduję żadnych problemów z płynnością finansową. Może taka sytuacja zdarzy się w grudniu i wówczas się będziemy posiłkować linią. Jeśli jednak nawet tak się stanie, to w niedużym stopniu.

Dlaczego akurat w grudniu?

- W marcu czeka nas premiera "Czarodziejskiego fletu". Jeśli dostaniemy pieniądze z urzędu miejskiego, to prawdopodobnie stanie się to dopiero w lutym. Dla nas to zdecydowanie za późno, prace trzeba zacząć wcześniej, umowy i tak dalej. I wtedy właśnie z takiej linii bezpiecznie możemy skorzystać.

Na czym polegały wprowadzone programy oszczędnościowe?

- Odeszło od nas 10 osób, na zasadzie porozumień, ja nikogo nie zwolniłem. Niektóre umowy etatowe zostały zamienione na cywilno-prawne. Zaczęliśmy też szukać oszczędności w rzeczach kosztownych. Np. ochrona kosztowała nas 60 tys. zł miesięcznie - wiadomo, nie mamy ogrodzenia, jest szkło. Po roku jednak ogłosiliśmy przetarg i teraz płacimy troszkę więcej niż połowę tej kwoty.

Jakie jeszcze wydatki się szykują?

- Ten nowoczesny obiekt, jakim jest gmach przy Odeskiej, pochłania ogromne pieniądze, jeśli chodzi o serwisy, utrzymanie. Zdarzają się awarie, które są rzeczą normalną - w końcu każdy taki budynek jak nasz jest na swój sposób prototypem. Bądźmy realistami, budżet to jedno, ale mnóstwo wydatków, których wcześniej nie dało się przewidzieć - to drugie. I na wszystko musi nam starczyć z budżetu. Przed nami są wydatki remontowe - w jednym z pomieszczeń magazynowych pojawił się niebezpiecznie duży grzyb, a gwarancja na budynek już dawno minęła. Utrzymanie zieleni też kosztuje krocie - kilkadziesiąt tysięcy rocznie.

Czy coś się ruszyło w sprawie akustyki, która nie jest taka, jaka być powinna?

- Jeszcze w tym roku wystąpię do marszałka z wnioskiem o pieniądze na projekt adaptacji akustycznej. Jeśli urząd marszałkowski nie chce już słyszeć o problemie, musi nam te pieniądze dać, bo my z naszego budżetu ich nie wygospodarujemy. I tak z budżetu wydałem 50 tys. zł na badanie przeprowadzone przez zewnętrzną firmę, z której to opinii jednoznacznie wynika, że kiepska akustyka wynika z błędów projektowych. My nie mamy na to wpływu.

Porażki minionego roku?

- Na pewno odwołanie wiz turystyczno-kulturalnych dla Białorusinów, czyli produktu turystyczno-kulturalnego "Wiza za bilety", wymyślonego przez operę, przy współpracy biur turystycznych [Białorusini przyjeżdżający w grupach zorganizowanych do opery otrzymywali darmową wizę do Polski. Za dwudniową wycieczkę obejmującą wstęp do opery, nocleg, zwiedzanie miasta płacili około 200 złotych. Teraz znów będą musieli zapłacić za wizę ok. 60 euro od osoby - red.]. Przez marzec i kwiecień na tych preferencyjnych zasadach przyjechało do nas prawie cztery tysiące osób z Białorusi. Kupując bilet do opery, zostawiali pieniądze w hotelach, w sklepach, zarabiał na tym region. Do końca roku mieliśmy 23 tysiące rezerwacji. I oto jednym posunięciem zrezygnowano z setek tysięcy złotych, które zostałyby w naszym kraju. W ten sposób straciliśmy ponad 20 tys. widzów, straciło na tym miasto, straciła na tym Polska.

Po drugie - nie mamy pieniędzy na festiwal Camera!ta, nie odbędzie się w tym roku. Porażką okazał się też, niestety, projekt "Ogrody Sztuki", które mimo bardzo profesjonalnego programu cieszyły się znikomym zainteresowaniem. Bardzo żałuję, że tak się stało - zaangażowaliśmy w to dużo tęgich głów w Polsce, a tymczasem, niestety, "Ogrody" nie przyjęły się. Nie rozumiem tego - zaledwie kilkadziesiąt osób na spotkaniach z osobą takiego formatu jak Tomas Venclova to doprawdy wstyd. W mieście, w którym 50 tys. osób to studenci. W ogóle smuci mnie bardzo małe zainteresowanie braci studenckiej - mimo naszych konsultacji, obietnic, że będą się zjawiać - nie przychodzą. Porażką jest też to, że na koncercie jednego z największych artystów naszych czasów Stanisława Skrowaczewskiego sala nie pękała w szwach. Zawiedli mnie uczniowie szkół muzycznych. Byłem przekonany, że będą siedzieć na próbach, wyczekiwać na artystę, słuchać... Nie udało się sprowadzić też do nas obrazów Samuela Baka, wybitnego żydowskiego malarza polskiego pochodzenia, urodzonego w Wilnie. Mimo pozytywnej opinii wystawionej przez galerię wileńską bostoński właściciel tych obrazów nie zgodził się na ich przewóz do nas. Szkoda.

Ale sukcesów mimo wszystko jest dużo więcej niż porażek. A że w weekend przypadają nasze pierwsze urodziny, zapraszamy wszystkich mieszkańców serdecznie do gmachu przy Odeskiej. Atrakcji będzie moc przez dwa dni od rana do nocy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji