Spektakle z drugiej ręki
- Za bardzo przyglądamy się obcemu teatrowi. I z tego powodu na naszych scenach prym wiodą sztuki, które nazwałabym spektaklami "z drugiej ręki" - mówi HANNA BALTYN, przewodnicząca jury IV Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy.
Rozmowa z Hanną Baltyn [na zdjęciu], teatrologiem, krytykiem literackim, przewodniczącą jury IV Festiwalu Prapremier.
Ogląda Pani wiele przedstawień. Jakie trendy panują dziś we współczesnym teatrze?
- Żyjemy w czasach postmodernistycznych. Nie są już ważne dramaty "dobrze" napisane. Scenariusze przystosowywane są pospiesznie do tego, co nazywamy życiem. Dramaturgia rozpaczliwie, wręcz histerycznie próbuje nadążyć za tym, co się dzieje i wybiera tematy ponure.
Czyli te, które chcąc nie chcąc rzucają się w oczy?
- Oczywiście. Scenariusze polskie, niemieckie, irlandzkie prezentują przyczerniony obraz rzeczywistości. Ludzie w nich pokazani bez przerwy się mordują, gwałcą, zdarzają się przypadki pedofilii. Nawet fachowa literatura gejowska bywa bardziej łagodna.
Reżyserzy powielają z upodobaniem takie obrazki, ale dlaczego?
- Po prostu czytają gazety i z bardzo słabym przetworzeniem dramatycznym te gazety nam streszczają. Włączamy telewizję a w niej: morderstwa, napad terrorystyczny, wypadek, wybuch. Z innym obrazem świata nie mamy do czynienia. A wiadomo, że bad news is a good news. Dramaturgia leci za dziennikarskim obrazem świata i próbuje go dogonić, co się oczywiście nie udaje. Sztuka nie jest podobna do prostego reportażu, który można napisać z dnia na dzień, ale próbuje taka być. W konsekwencji zanika fachowość, warsztat, znika zrozumienie tekstu.
Warsztat aktorom już nie jest potrzebny?
- Zdarza mi się siedzieć w pierwszym rzędzie i nie słyszę, tego, co mówi aktor. Dykcja jest w pogardzie, naśladujemy prawdziwe życie, coraz częściej w teatrze rozbrzmiewa język ulicy. Podejrzewam, że często sami aktorzy nie rozumieją sensu tego, co wygłaszają. Nie jestem aż tak starej daty, żeby żądać od wszystkich przedniojęzykowo-zębowego ł, ale to smutne, gdy nie dość, że aktor siebie nie rozumie, ja też z jego mowy nic nie rozumiem. Teatr próbuje poza tym być naturalistyczny, ale sobie z tym nie radzi, mam na myśli zwłaszcza teksty tłumaczone: niemieckie, rosyjskie, które bywają dość sztuczne.
Czego Pani brakuje w dzisiejszym teatrze?
- Brakuje mi dobrej farsy, brakuje groteski. W początkach jej rozkwitu, w latach 50. i później, w latach 60. i 70., wszyscy byliśmy nauczeni spojrzenia groteskowego. Królowała ona nie tylko w teatrze, także na plakacie. Henryk Tomaszewski, zmarły niedawno słynny polski plakacista stosował metaforę, symbole. Teraz twórcy zatracili umiejętność posługiwania się znakiem. Sprawia mi przykrość, że w teatrze brakuje metafory, symboliki.
A wplatanie w spektakle symboli kultury techno to dobry czy zły znak?
- Moje pokolenie wychowane jest na innym gatunku teatru. Dziś to, co nazywamy "brudem", jest także zaletą. Długie wejścia, nieczytelne zmiany akcji, odkrywanie zaplecza sceny - to wszystko stało się modne i jest w cenie. Zapytałam kolegę pedagoga, co lubi młodzież, na co chodzi. Odpowiedział, że niektórzy pamiętają jeszcze Grzegorzewskiego, ale większość od teatru nie żąda niczego. Akceptują obrzydliwą, nieporadną scenografię - oni to kupią. Świat dookoła jest brudny i taki jego obraz pokazany na scenie nie razi młodzieży.
Klasyka nie wróci do mody?
- Wróci, ale bardzo nowatorsko potraktowana. Dobre teatry bulwarowe będą sięgać po klasykę i zdobędą swoją publiczność. Podoba mi się teatr w Anglii, który wystawia sztuki dla ludzi, gdzie liczy się warsztat i dobre rzemiosło. U nas proporcje się zatraciły. Za bardzo przyglądamy się obcemu teatrowi. I z tego powodu na naszych scenach prym wiodą sztuki, które nazwałabym spektaklami "z drugiej ręki".