Artykuły

Żółte płetwy

I tym razem było, jak zwykle, znów nikt niczemu nie był winien, bo jak, skoro tym razem wszystkiemu winne były żół­te płetwy Marcina Kobierskiego? Potwierdza się odwieczna reguła - kapłani Melpomeny zawsze są niewinni, albowiem zawsze przy­chodzi im w sukurs jakaś żółta płetwa spra­wiedliwości. Źle jest, bo, dajmy na to, fatalny wtorek mamy albo nie tę, co trzeba, środę. Główny aktor się przeziębił, głównej aktorce wyzionął ducha ukochany pinczer Grzmocik, ciśnienie spadło albo się podniosło, kol­ka, jesień, migdałki, żniwa, powódź, stary jesiotr, jajko trzeciej świeżości, teściowa, co­kolwiek, byle co. Zaś na Św. Hieronima jest dysc albo go ni ma. Zgroza. I jak tu spokoj­nie teatr robić?

Ja - kat krakowskich teatrów, ja - zwierzę, ja - wampir z ulicy brzóz, powiadam wam - w takich warunkach nie da się robić teatru. Teraz to zrozumiałem, dopiero w niedzielę, gdym oglądał "Absolwenta" w Bagateli, poją­łem, że w swojej twórczości winienem otwo­rzyć epokę miłosiernego Samarytanina. Ow­szem, artystom nie wychodzi, ale nie wycho­dzi im ściśle dlatego, że są niewinni. Gdyby byli winni - wychodziłoby im. Nie są winni, że są niewinni, ergo - zawieszam topór na kołku. I biorę w obronę upadłego "Absolwen­ta". Kobierski gra rolę tytułową, gra Benjami­na Braddocka. Gdy się kurtyna rozsunie - Ko­bierski, odziany w kompletny strój płetwo­nurka, siedzi na wyrku, patrzy na nas przez fachową maskę, ściska w zębach rurkę odde­chową. Jest mu źle. Na nogach żółte płetwy. Guma pije, młodzian cierpi. Gdy wchodzi oj­ciec, Pan Braddock (nawiasem - dlaczego Piotr Różański gra jakiegoś wujcia z Su­wałk?), Kobierski nie zzuwa płetw. I nie zzuwa ich na widok matki, Pani Braddock (na­wiasem - dlaczego Katarzyna Litwin gra ja­kąś ciocię spod Suwałk?). Dlaczego Kobierski nie zzuwa? To proste, żaden 21-letni amery­kański absolwent szkoły średniej nie zwykł wyskakiwać z płetw na widok starych, nie zwykł, bo wie, że gdy wyskoczy, to straci resztki honoru młodzieńca. Człapie więc Ko­bierski wokół starych, człapie w żółtych płe­twach, niczym kaczka, którą Bóg pokarał nie­ludzko monstrualnym platfusem, mlaskający krok Kobierskiego wzbudza entuzjazm na widowni, wszystko idzie jak po maśle, tylko że gdy na scenę wkracza Pani Robinson (Ka­tarzyna Gniewkowska) - człapanie się kom­plikuje. Ściślej mówiąc - nie ustaje ono. Tak jest, Gniewkowska prosi Kobierskiego o roz­pięcie i tak ledwo widocznej sukni, a on nie dość, że nie słucha, to na domiar amatorstwa - nie wyskakuje z płetw. Tak jest, nie wysłu­chana Gniewkowska i Kobierski w płetwach - to jest właściwie koniec spektaklu! W ame­rykańskich gimnazjach należy gruntownie zrewidować program nauczania. Zwłaszcza że później, gdy Benjamin jest już bez płetw, gdy go już Pani Robinson raz nakłoni do pochopności, zamiast drugi raz dać się nakłonić - proponuje on jej rozmowę o sztuce. W fina­le zaś, wreszcie w łóżku z Elaine (Urszula Grabowska), córką Robinsonów, okazuje się, że Elaine kończyła, niestety, to samo gimna­zjum. Mianowicie proponuje ona Benjamino­wi, by razem, jak na młode małżeństwo przy­stało, sięgali do wora ze zdrową, zasuszoną żywnością, wyciągali, co się da, po czym oddzielali żyto od prosa, zaś jęczmień - od owsa. Oj, Ameryko, ty się lepiej zastanów nad sobą.

Tak jest w Bagateli na początku, w środ­ku i na końcu. Cień żółtej płetwy miażdży sens wszelaki. I nie jest to wina reżysera Pio­tra Łazarkiewicza. Nie jest, bo przecież każ­de dziecko wie - z żółtą płetwą nikt jeszcze nie wygrał. Mike Nichols, reżyser tamtego le­gendarnego filmu z Dustinem Hoffmanem w roli tytułowej, miał łatwiej. Hoffman wy­stępował w płetwach czarnych, a czarna płe­twa to przecież zwyczajny pikuś. Dlatego powstało filmowe arcydzieło o odwiecznej walce młodego ze starym, o gorzkim zwar­ciu tęsknoty za wewnętrzną wolnością z twardą jak szkło w zegarku płetwonurka mieszczańską stabilnością. Niestety, później zadziałała płetwa żółta - i już na poziomie teatralnej adaptacji pokazała swą moc. Tekst jest płaski jak żółta płetwa, bo żółta płetwa działa jak packa na muchy. Mlask - i po pa­ru dniach możemy zeskrobać ze ściany su­che resztki, co na amen straciły trzeci wy­miar. Więc i tłumaczka, Krystyna Podleska, nie jest niczemu winna. Suchą muchę da się przetłumaczyć wyłącznie na suchą muchę. Aktorom też odpuszczam. Kilka mlaśnięć płetwy - i byli, czym byli. Różański i Litwin - wiadomo. A Kobierski, Marek Litewka (Pan Robinson), Grabowska i reszta? W ko­lejności: najsmutniejsza ciapa Suwałk, drugi wujcio z Suwałk, najsłodsza "gąska" Suwałk i wreszcie - Suwałki jako takie.

Tak, wszystko układa mi się w logiczną całość, w żółtą niewinność twórców. Stu­dzienna nuda trzech bitych godzin - uspra­wiedliwiona. Mogilna trywialność sensu ca­łości - usprawiedliwiona. Ba, nawet czerwo­na siekiera w garści Litewki - ją też uspra­wiedliwiam. Jedyna, która wyraźnie bruź­dzi, to Gniewkowska. Wszyscy solidarnie ględzą - a ona chuligańsko daje rolę, na tym tle, nie do zapomnienia. Nie ma zmiłuj się - jest winna! Mam nadzieję, że kiedyś pacnie się żółtą płetwą w czoło i wróci do prawi­dłowego poziomu. Na razie skazuję ją na wiekuiste zapamiętanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji