Po Hamlecie i... po herbacie
Jerzy Żurek dał się poznać jako autor chwalonej sztuki "Sto rąk, sto sztyletów". Otrzymał nawet za nią na poprzednim 21 Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych nagrodę za debiut dramaturgiczny szczęśliwie wprowadzony na scenę przez Jerzego Krasowskiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie.
Druga sztuka, jak uczy życie, zawsze jest słabsza od debiutu, tak też jest w tym wypadku. Żurek porwał się na temat Szekspirowski i zapragnął dopisać swój kawałek do "Hamleta". Gdybym był złośliwy, mógłbym dodać, iż autor "Po Hamlecie" będzie miał co robić do końca życia, bo można pospekulować co byłoby po królu Lirze, Otellu, Ryszardzie III i innych tytułowych i nie tytułowych bohaterach Szekspira oraz klasyków wielu, nie wyłączając naszych polskich Mickiewiczów i Słowackich.
Intencje dramaturga wydają się jednak szlachetne, można w nich wyczytać przede wszystkim krytyczny stosunek do określonych mechanizmów politycznych działających tymi samymi sposobami dziś, co lat temu sto, tysiąc i więcej. Żurek pokazuje nam jak totalitarny system wypacza szlachetny charakter bohatera, który staje się narzędziem w rękach intrygantów politycznych myślących o swoich prywatnych korzyściach, gotowych na wszystko i nie cofających się przed niczym, od prowokacji poczynając, a na zbrodni kończąc.
W sztuce Żurka rolę owego narzędzia gra książę norweski Fortynbras szykujący się na wyprawę wojenną do Polski, korzystający jednak za namową z okazji i zagarniający po drodze tron duński po Hamlecie. Interwencja oficjalnie nazywa się oczywiście pomocą. Trup pada gęsto, a intryga syci intrygę. "Władza to najgorsza dziwka świata" - stwierdza sentencjonalnie jeden z bohaterów sztuki Żurka "Po Hamlecie".
Za reżyserię tejże sztuki w Teatrze Polskim we Wrocławiu wziął się Piotr Paradowski. Nie potrafił w żaden sposób zapanować nad materiałem literackim. Sztuka na pierwszy rzut oka wydaje się samograjem, ale jest to bardzo naskórkowe spostrzeżenie. W realizacji sprawia bowiem sporo kłopotów. To, co oglądamy na scenie, może być lekcją dla młodych reżyserów jak nie należy zabierać się do takiego materiału. Paradowski wpada we wszystkie możliwe pułapki i jego zamiary chybiają. W momencie, gdy teoretycznie napięcie powinno rosnąć, a widz kulić się w fotelu - rozlegają się salwy śmiechu jednoznacznie oceniające starania realizatorów. Scenograf Krystyna Kamler zostawiła reżyserowi właściwie całą pustą scenę. Dużo się więc dzieje, aktorzy chodzą wokoło, biegają, skaczą, tańczą, płaczą, krzyczą, nic jednak z tego nie wynika.
Rozumiem, że sztuka Żurka mogła reżysera zafascynować, ale mógł się zastanowić co w tej sztuce zafascynowało go najbardziej i powiedzieć nam to przedstawieniem w taki sposób, byśmy i my ulegli fascynacji. Wtedy uznałbym, że był sens wydawania ciężkich pieniędzy na realizację "Po Hamlecie".
Przez ten brak pomysłów próbowali przebić się aktorzy, ale bez specjalnego powodzenia. Nawet Ferdynand Matysik wywołuje jedynie okrzyki wykształconej telewizyjnie młodzieży, która z racji łysej głowy odkryła w nim podobieństwo do Kojaka. Gubią się również dwaj sceniczni przyjaciele, główne postaci przedstawienia Fortynbras (Jerzy Dominik) i Grothe (Krzysztof Globisz), nie poradzili sobie z koncepcją reżysera Andrzej Mrozek i Andrzej Wilk grający dwóch ogłupiałych i zagubionych pederastów Guildensterna i Rozenkranza. Z całej plejady dobrych i wielokrotnie chwalonych przy różnych innych okazjach aktorów jedynie Ryszardowi Kotysowi udało się przebić w epizodycznej roli Franta.
Jak to mówią, teatr zrobił swoje, odwalił robotę i... po herbacie. Wszystko w planach się zgadza. Była to ostatnia "herbata" w tym sezonie na scenie przy ul. Zapolskiej. Mam nadzieję, że w przyszłym sezonie poprawi się jakość parzenia owych "herbat", o co się będę modlił do Melpomeny przez całe wakacje.