Artykuły

Czy Maestro jest Bogiem?

Sztuka islandzka dociera do nas rzadko, toteż ostatnia premiera teatru Wybrzeże - "Ja, Maestro" Hrambiłdur Hagalin Gudmundsdottir w reżyserii Kjartana Ragnarssona - była dla mnie nie lada zagadką. Tymczasem okazało się, że rodowód realizatorów nie miał znaczenia ani dla kształtu spektaklu, ani dla tekstu, posuniętego w swojej uniwersalności do banału...

Klamrą dla tego przedstawienia jest motyw samokaleczenia artysty - najpierw przez wspomnianego w sztuce japońskiego muzyka, zwycięzcę międzynarodowego konkursu, potem przez główną bohaterkę Hildę. Dziewczyna, uzdolniona gitarzystka klasyczna, przechodzi wewnętrzny kryzys, spotęgowany uwikłaniem w niszczący związek z dwoma mężczyznami. Tom, jej obecny partner i przeciętny artysta, nie może zdusić w sobie zawodowej zawiści. W ich wspólnym życiu zjawia się dawny nauczyciel Hildy, duchowy ojciec i kochanek. Maestro skończył się jako muzyk i próbuje przedłużyć swoje artystyczne życie w Hildzie, odbudowując jej wiarę. Jest już za późno - Hilda zabiła w sobie muzykę...

Zranienie dłoni - mięsa, do którego przywiązany jest ludzki duch - jest aktem wymierzonym przeciwko sztuce niszczącej życie. Sztuka wysysa je jak wampir - Maestro tyle razy kazał Hildzie wyobrazić sobie martwą matkę, że jej prawdziwa śmierć nie była już w stanie wzbudzić w dziewczynie żadnego uczucia. Do tego dochodzi jeszcze odwieczny dramat niespełnienia - osoba, która słyszy w muzyce świata boskie dźwięki, nigdy nie będzie zdolna ich odtworzyć, skazana na fałsz. Jej palce nigdy nie osiągną pożądanej doskonałości. Po co więc się łudzić?

Kondycja artysty wyznaczona antynomią życia i sztuki, ciała i ducha - to temat archetypiczny, podejmowany przez wielu dramaturgów. Islandzka autorka nic nowego w tej materii nie wnosi, potykając się nadto w konstrukcji utworu. Ciekawym elementem tekstu jest zamierzona powtarzalność, powracanie pewnych sytuacji i słów - w całość wpisuje się jeszcze dramat uzależnienia. Boski Maestro stwarzając Hildę na swoje podobieństwo zawładnął jej istnieniem, uwięził jej duszę w tych samych uczuciach i zachowaniach.

Sztuka grana jest w kameralnej przestrzeni Małej Sceny im. Stanisława Hebanowskiego, w odpychający sposób zaaranżowanej (trudno w odniesieniu do sofy, materaca i krzesła użyć określenia "scenografia") przez Annę Marię Rachel. W tak intymnym zbliżeniu z aktorami gęstnieje powietrze przesycone ludzkimi namiętnościami i emocjami. Teatr zamienia się w laboratorium uczuć, wygrywanych spojrzeniem, najmniejszym ruchem ręki, drżeniem głosu. Z przyjemnością powitałam na scenie rzadko oglądanego Krzysztofa Gordona, naturalnego i pewnego w swojej subtelnej, rysowanej cienką Unią roli Maestra Hildę zagrała Jolanta Jackowska, aktorka ciekawa, o niebanalnej twarzy i dużej wrażliwości -niestety, jeszcze trochę spięta. W kameralnych warunkach nie sprawdził się, moim zdaniem, usztywniony, nadekspresyjny Jarosław Tyrański w roli Toma.

Miło było gościć w Gdańsku Islandczyków. Szkoda tylko, że z bardzo przeciętnym przedstawieniem. Ale może warto czasem poprawić sobie samopoczucie w zderzeniu z obcym, wcale nie lepszym teatrem...

PS. Nie możemy zamieścić zdjęcia ze spektaklu, bo materiały proponowane przez teatr nie nadają się do druku. Fotografii teatralnej nie można zastąpić zdjęciem "u cioci na imieninach". Zachęcam dyrekcję, aby spróbowała pozyskać do współpracy artystę fotografika.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji