Kto nas zabawi?
Zabawi nas Piwnica pod Baranami. Na Zielony Balonik i Jamę Michalika nie ma co liczyć.
Jak się sami nie zabawimy, to nikt nas nie zabawi" - mawiał Piotr Skrzynecki. I miał rację. W składankowym wieczorku kabaretowo-teatralnym to jego kabaret okazał się najżywszy, najzabawniejszy, z największą klasą. Także dlatego, że "piwniczne" teksty i piosenki w zupełnie innej niż oryginalna interpretacji okazały się interesujące. Ale i dlatego, że część "piwniczna" - jako jedyna - była dobrze zrobiona: wymyślona, wyreżyserowana, zagrana.
Piwnica jazzowa
Krzysztof Materna miał na "Piwnicę" pomysł prosty: zagrać ją na pustej scenie (niewielkiej), w skromnych, prywatnych ubraniach. Spojrzeć na legendarny kabaret świeżym okiem - i uchem, bo muzyczny klimat spektaklu jest jazzowy. Pomysł radykalny, ryzykowny (mamy w uszach i oczach oryginalne wykonania, którym trudno dorównać), ale chyba jedynie słuszny. Powstał spektakl krótki, lekki, pełen melancholijnego nieco wdzięku. Okazało się, że absurdalny, abstrakcyjny humor jest niezwykle żywotny i bawi tak samo inteligentnie i nie wprost jak kilkadziesiąt lat temu. A piosenki "piwniczne" są dziełami wysokiej klasy i czas im nie szkodzi. Małgorzata Hajewska-Krzysztofik pięknie zaśpiewała "Tomaszów" (a także znakomicie powiedziała erotyczny monolog o ślimakach), Anna Radwan-Gancarczyk zachwyciła lekko jazzującymi "Groszkami", Jan Frycz był wspaniały w opowieści o Słowianach i porażający w "Siedmiu bestiach", Krzysztof Globisz uwodził bezradnym wdziękiem. Nie wszystko było tu może doskonałe, ale część "piwniczna", oglądana po zielonobalonikowej i jamomichalikowej, była jak łyk świeżego powietrza, jak przejście do innego świata.
Balonik szkolny
Zielony Balonik został sponiewierany - ale za jakie grzechy? Dlaczego świetny niegdyś kabaret został pokazany jak nudna lekcja obowiązkowa dla młodzieży licealnej? Podobno tę część wyreżyserował Stanisław Tym, ale śladów scenariusza i reżyserii trudno się było dopatrzyć. Na dużej scenie, na tle wielkiej reprodukcji "herbowego" obrazu Szczyglińskiego "Pijana Brama Floriańska" (tego z zielonym balonikiem) pokazano parę numerów, przeplatanych wspomnieniami Boya. I choć Krzysztof Globisz starał się jak mógł atrakcyjnie wspominać, a kwiat Starego Teatru śpiewać, grać i recytować, nic z tego oprócz nudy nie wynikało. Bo co miało wynikać, skoro zabrakło pomysłu organizującego całość, a wręcz trudno było domyślić się powodu, dla którego uraczono nas Zielonym Balonikiem. A raczej paroma żałosnymi banałami na temat tego kabaretu i tej epoki. Artyści w pelerynach, wyginające się kusząco kobiety, absynt, erotyzm, kawiarnia. Ani to zabawne, ani atrakcyjne, ani skłaniające do myślenia. Aż dziwne, że sto lat temu ludzie bili się, aby dostać się do tego kabaretu...
Jama przaśna
Powód pokazania "Trędowatego", czyli jednego z programów Jamy Michalika, był równie niejasny. Być może Mikołaj Grabowski chciał pokazać, że w latach 60. śmialiśmy się z kiepskiego kabaretu. Kto się śmiał, to się śmiał; ja nie, bo nigdy w Jamie nie byłam. I słusznie - jeżeli jej programy wyglądały tak jak spektakl w Starym. Głupawa i nudna adaptacja Mniszkówny, okraszona licznymi piosenkami, została przyrządzona równie nudno. Szmirowatość tego kabaretu oddana została wiernie, choć widoczne były reżyserskie wysiłki wzniesienia się na wyższy poziom (auto)refleksji. Żebyśmy się pośmiali z samych siebie z lat 60.. z tamtych gustów, z tamtej przaśnej rzeczywistości. Ale nie wyszło. Pokazanie kiepskiego kabaretu za pomocą kiepskiego przedstawienia tegoż kabaretu to nie najlepszy pomysł. Dobrze że "Podwieczorek przy mikrofonie" nie powstawał w Krakowie, bo może też zostalibyśmy uraczeni jego równie lotnym i dowcipnym przypomnieniem.
"Sto lat kabaretu..." miało zapewne być teatralnym hitem. "Na kilka wieczorno-nocnych godzin widzowie będą więc mogli zanurzyć się w niezwykły i fascynujący świat pewnej ulotnej, ale jakże intensywnie obecnej w kulturze Krakowa dziedziny sztuki" - zachęca w programie Tadeusz Nyczek. No i zanurzyliśmy się, a wynurzyliśmy się znudzeni, zmęczeni i bynajmniej nie zafascynowani. Z kilku godzin w teatrze w pamięci pozostaje jedna (ta z "Piwnicą"). W premierowy wieczór widownia teatru złośliwie wyszczerzała się pustymi miejscami, a w powietrzu nie czuło się elektryczności, tylko zapach rozdawanych w przerwie kiełbasek.