Trochę jakby opera
Z przodu wydłużone wybiegające w głąb widowni proscenium, a w tyle wielokondygnacyjna architektura ze schodami, aby wszyscy aktorzy, muzycy i statyści mogli się jakoś na tej kameralnej scenie pomieścić. Teatr Nowy na przekór wszystkim tym nękającym nasze teatry kłopotom finansowym i trudnościom pokusił się bowiem o ogromne w sensie inscenizacyjnym przedsięwzięcie. Czterdzieści osób na scenie. Na żywo wykonywana muzyka. Wystawne dekoracje i kostiumy oraz świetny ansambl aktorski.
Opera bluesowa Jacka Kaczmarskiego oraz Jerzego Satanowskiego "Kuglarze i wisielcy" otrzymała w Teatrze Nowym świetną oprawę, i świetnie też ubrana została przez Krzysztofa Zaleskiego w teatr. Wszystko właściwie jest w tym przedstawieniu wyborne. Plastyka, muzyka, aktorstwo. Ale wszystkie te wspaniałości są tutaj jakby w nadmiarze. Przede wszystkim za dużo jest piosenek. I one to rozsadzają wątłą konstrukcję dramaturgiczną sztuki. Za dużo mamy tu także fabuły i postaci. Jest to rzeczywiście piękny spektakl, lecz widz jest wprawdzie pod wrażeniem zastosowanych w nim środków i estetyk, jednak równocześnie odczuwa jakiś niedosyt. Ciągle oczekuje tych - tak zapowiadanych przez Jacka Kaczmarskiego - wielkich pytań o tożsamość jednostki w tłumie. A tych dotykających współczesności pytań chyba jednak spektakl nie stawia.
Największa kreacją jest Królowa - Bożeny Borowskiej. Właściwie jest to pierwsza jej większa rola na poznańskiej scenie. L to jaka. Ile w niej siły, ekspresji, aktorskiego wyrazu. Znakomite jest także wykonawstwo, nie tak dawno związanych z Teatrem Polskim aktorów: Mariusza Sabiniewicza, Mariusza Puchalskiego. Co za metamorfoza. Jaka plastyka postaci, jakie bogactwo środków. Kolejna doskonała aktorsko postać to dworak Bolinbroke Mirosława Kropielnickiego. Tych świetnych ról i postaci jest w tym przedstawieniu jeszcze wiele. Cała ta feeria tak pięknie zakomponowanych scen i obrazów nie konstruuje jednak bardziej metaforycznego sensu. Świetny spektakl. Ale trochę jednak opera.