Artykuły

"Diabły z Loudun" - opera i replika

XVII-wieczna opowieść zza klasztornych murów - o światłym ojcu Grandier, matce Joannie i jej zakonnicach opętanych przez szatana - okazała się tematem niezniszczalnym. Krzysztof Penderecki pisząc "Diabły z Loudun" (sam jest autorem libretta według powieści A. Huxleya) daje jeszcze jedno ujęcie tego zdarzenia. Od premiery w Hamburgu (1969 r.) ponad 20 razy opera ta trafiała na scenę. W Polsce po raz pierwszy prezentowano ją przed 13 laty. W sobotę i niedzielę to wielkie sceniczne przedsięwzięcie poddane zostanie osądowi widowni łódzkiego Teatru Wielkiego. Reżyserem i inscenizatorem jest artysta mający świetną operową renomę - MAREK WEISS-GRZESIŃSKI

- Czy da się jeszcze coś odkryć w historii zawartej w libretcie?

- Przede wszystkim trzeba podjąć decyzję; jak odnieść się do zdarzenia, które kierowałoby raczej w stronę farsy niż prawdziwego dramatu. Historycznie rzecz cała skończyła się nikczemnie. Matka Joanna i jej siostry jeździły po Francji, pokazując, jak to wypędzano z nich demona. Z moralnego punktu widzenia nie były w porządku, podobnie jak ojciec Grandier, znany w miasteczku kobieciarz. W takim kontekście opowieść o obłudnym księdzu i hipokrytkach jest mało interesująca. Sprawa Boga i diabła została bowiem zgubiona. Wokół powstało wiele utworów m.in. głośny, lecz głupi, komercyjny film K. Russella. K. Penderecki napisał utwór dramatyczny bardzo głęboki. Temat przewodni odnosi się do tego, jak szatan przeszkadza w zbawieniu duszy. Problem taki - obecność złego - to sprawa delikatna i owiana tajemnicą nawet w naukach Kościoła. Sprawa diabła uważana jest za pozostałość nieoświeconej teologii.

- Czy zatem zmierza pan w stronę scenicznego traktatu?

- To jest przedstawienie teatralne, musi więc mieć swoją widowiskowość. W tekście nie ma stwierdzeń, pozwalających nabrać przekonania, że Joanna pojęła swój wyczyn. Mnie zależy na przesłaniu dowodzącym że istnieje szansa, że nawet w ostatniej chwili po błędach i grzechach jest możliwość pokuty i poprawy. Ksiądz jest postacią godną potępienia, ale ma w przedstawieniu swą linię obrony: to co robi nie wynika z żądzy lecz głębszych pobudek. Ciężko mu utrzymać wiarę, a próbuje wzmocnić ją poprzez drugiego człowieka.

- Wielka to dziś rzadkość, by teatr sięgał po pozycje nie dla tak zwanej szerokiej widowni.

- Miałem to szczęście, że nigdy nie musiałem interesować się kasą. Opera, jako gatunek, powinna po prostu - jak każde dzieło sztuki - być tak przedstawiona, by i nie przygotowany widz coś poczuł.

- Na ile w pracy pomaga muzyka?

- Muzyka współczesna wcale nie odbiega tak daleko od np Verdiego. Zawsze bowiem u podstaw tego co robimy dla sceny jest człowiek, który pozostaje miarą przeżyć. Opera to teatr operowy.

- Jakie są pana doświadczenia z twórczością K. Pendereckiego?

- Zawsze należałem do wielbicieli jego muzyki. W szkole równolegle fascynowali nas "Beatlesi" i "Rollingstonesi" oraz "Pasja" Pendereckiego, Druga przygoda wiąże się z "Czarną maską". Wiedząc że R. Satanowski chce ją wystawić liczyłem na reżyserię. Peryt realizował to arcydzieło w Poznaniu. Ja chciałem odpowiedzieć mu przygotowując je w Warszawie. Ale R. Satanowski zdecydował inaczej. Teraz realizuję "Diabły..." i propozycja bym je reżyserował wyszła od K. Pendereckiego. To wielki zaszczyt i trema.

- Czy mistrz zgłosił życzenia co do inscenizacji?

- Żyjący autor to - w sensie pozytywnym i negatywnym - zawsze problem dla teatru. K. Penderecki okazał się artystą doskonale rozumiejącymi, że teatr ma swoje życie, a ingerencja może osłabić przedstawienie. Odbyliśmy rozmowę o tym jak tworzył, co dla niego ważne i rozstaliśmy się z nadzieją spotkania na premierze.

- No, ale jak pan sam powiedział żyjący kompozytor to dla realizatorów negatywy i pozytywy...

- O ile głośna premiera "Diabłów..." przygotowana przez K. Dejmka odbyła się w szczególnej sytuacji politycznej, to teraz żyjemy w innym kraju. No właśnie... Każdy może powiedzieć co chce, ale z drugiej strony żyjemy w kraju, w którym Kościół odzyskał zasłużenie poważną pozycję w życiu politycznym i kulturalnym, gdzie każde słowo wypowiedziane na temat Kościoła może być odczytane jak podważanie wartości.

- W "Diabłach z Loudun" chyba nie o partiach lecz o rolach trzeba mówić.

- Tu jest więcej teatru niż gdziekolwiek. Bardzo trudne zadania aktorskie i muzyczne. Co do strony muzycznej mam niezwykłą satysfakcję pracować z Andrzejem Straszyńskim, artystą rozumiejącym, że opera to przedstawienie teatralne

Jestem ogromnie zaskoczony poziomem teatru S. Pietrasa. Mam tu do czynienia z prawdziwym zespołem ( w głównych rolach występują: J. Cortes, A. Niemierowicz, K. Kostrzewski, T. Fitas, Z. Krzywicki, a partie mówione przedstawią: K. Kolberger i J.Wolniak) z ludźmi młodymi, ambitnymi i bardzo sprawnymi zawodowo. W Warszawie za mit uważa się opowieści o jakości łódzkiego zespołu, ale ja mam potwierdzenie w praktyce.

- Sezon kończy pan wielkim widowiskiem (dodajmy, że scenografię przygotowuje Wiesław Olko, kostiumy Irena Biegańska, kierownictwo chóru Lajla Zaborowska), a we wrześniu

- Replika na "Diabły z Loudun". Ta sama historia z innym rozłożeniem akcentów i wymową - to wszystko co wywołuje mój niepokój w utworze operowym. Premiera 15 września, na scenie Teatru Północnego w Warszawie (dawna "Komedia"). Tekst autorski jest pisany i modyfikowany w trakcie prób. Ale oprócz zmagań z "Diabłami" mam jeszcze plany operowe związane z teatrami w USA RFN, Francji i Izraelu. Teraz jednak łódzka premiera. I na koniec przestroga dla widzów, by chcieli mieć na względzie, że przedstawienie, które opowiada dzieje pewnego klasztoru nie jest opowieścią o życiu klasztornym w ogóle. Prawdę o tym świecie bowiem dostrzec tylko od wewnątrz, poprzez prawdziwe powołanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji