Artykuły

Skołowani w rondzie

"Koło kwintowe" Szymona Bogacza w reż. Aleksandry Popławskiej w PWST w Krakowie. Pisze Andrzej Lis, członek Komisji Artystycznej XX Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Czy człowiek jest muzyką? Czy jego doznania, usposobienie, charakter ducha, emocje, wrażliwość można najpierw usłyszeć jako strumień muzycznych dźwięków? Czy można to szczególne słyszenie opisać słowami? Czy można znaleźć inny język dla każdego bohatera, osobną poetykę narracji odpowiadającą jego niepowtarzalnemu charakterowi, wyjątkową ekspresję stylistyczną, a nawet inną interpunkcję? Czy w naszym teatrze można znaleźć wielu twórców, reżyserów, którzy by swoje postacie, ich światy, emocje potrafili najpierw odkryć jako sferę dźwięków, a potem zamienić te dźwięki w słowa, monologi, dialogi, obrazy, sceny? Długo musiałbym przypominać sobie takie przypadki. Dość nieoczekiwanie, skromne z założenia, przedstawienie dyplomowe studentów IV roku Wydziału Aktorskiego Krakowskiej PWST przypomina o takich przyjemnościach! Za sprawą Szymona Bogacza, Aleksandry Popławskiej - oboje z muzycznym wykształceniem! - i studentów aktorstwa.

Najpierw było dwadzieścia sześć krótkich opowiadań Bogacza w debiutanckim tomie prozy "Koło kwintowe" (2009). Każdemu z nich autor dał numer i nazwę kolejnej gamy wedle porządku ich zapisywania w kole kwintowym. Każde opowiadanie poprzedzała najkrótsza charakterystyka typu: "6. h-moll - bywa i jest tonacją cierpliwości, spokojnie oczekiwanego losu", albo "10. cis-moll - to rozpacz". Każde opowiadało o innym bohaterze. Napisane innym językiem, stylem, nastrojem, emocjami. W każdym autor próbował dotrzeć do najbardziej indywidualnych brzmień swoich bohaterów. Do śladów wewnętrznej harmonii lub jej braku. Do niepowtarzalności i wyjątkowości ukrytej za sferą szumów i zniekształceń. I opowiedzieć o tak odczuwanym i poznawanym człowieku.

Potem Aleksandra Popławska wybrała z tych opowiadań fragmenty, ale punkt wyjścia do przedstawienia pozostał taki sam. Przed Bożym Narodzeniem, podczas śnieżycy, przewrócił się tir i zatarasował drogę. Podróżnych trzeba było ewakuować do pobliskiej szkoły, aby w sali gimnastycznej przetrwali noc i doczekali usunięcia przeszkód na drodze. Znaleźli się gospodarze, zabiegający, by przyjezdni mieli co zjeść i odpocząć w przyzwoitych warunkach. Spośród bohaterów Bogacza Popławska wybrała i skomponowała jedenaście postaci, określając je nazwami wybranych gam. Wzięła pewnie pod uwagę ich wstępne charakterystyki, które zaproponował autor. Mamy więc czułą i nieśmiałą pannę a moll (Alicja Karluk), młodą zakonnicę, której surowa mama nakazała iść do klasztoru, a która potem w niezwykłych okolicznościach przeżyła cud pierwszego "przytulenia się" do zdesperowanego młodzieńca. Mamy pogrążoną w skrajnej depresji pannę es moll (Anna Paruszyńska), samotną dziewczynę z małym dzieckiem pozostawionym w samochodzie. Świadomie, czy nie? Mamy nie bardzo zrozpaczoną cis moll (Lena Schimscheiner), zlepioną z kilku postaci, która odkryła, że rano nie było obok niej ani jej męża, ani sąsiadki, która przypadkowo obok nich spała. Dalej przepojonego cierpliwością h moll (Maciej Charyton); u Bogacza kobieta, tu mężczyzna chory na raka. Zawiedziony swoim odkryciem g moll (Mikołaj Jodliński), obwoźny sprzedawca, z perfekcyjnie poukładanym życiem, aż do momentu, gdy dowiedział się, że odeszła od niego żona i zabrała córeczkę. I bardzo gniewny młodzieniec e moll (Kamil Mróz), kierowca niefortunnego tira.

Te siedem postaci to przymusowi przejezdni którzy utknęli w zaspach. Do tego czwórka gospodarzy. Zadowolony z siebie ponad miarę D dur (Michał Nowak), dyrektor szkoły, który czujnie sprawdza sytuację i stara się mieć pełną nad nią kontrolę. Planuje i podsumowuje. Ponura i niezadowolona fis moll (Ewa Porębska), żona dyrektora, nauczycielka historii, nękana przez koszmarne sny. Sentymentalny i radosny d moll (Damian Strzała), miejscowy ksiądz bardzo tęskniący za rozmowami. I wreszcie As dur (Marek Grabiniok), cytując dosłownie Bogacza "to tonacja grobu, śmierci i rozkładu": grabarz, palacz na plebanii i w szkole, dzwonnik, święty Mikołaj. Taka diaboliczno głupkowata postać była kiedyś w każdej wsi.

Aleksandra Popławska umieściła wszystkich we wspólnej przestrzeni szkolnej sali gimnastycznej. Na początek nadała postaciom odmienne rytmy. Ładnie to widać, kiedy co jakiś czas poruszają się w ciszy, przywołując z dalekiej pamięci słynne kadry animowanego "Tanga" Zbigniewa Rybczyńskiego. Potem opowiadają o sobie. I wtedy okazuje się, że każda z postaci zaczyna mieć własne dźwięki, brzmienia, emocje, wrażliwość. Przyjezdni nie znają się i w zasadzie nie poznają. Są samotni ze swoimi historiami. Nie słuchają się przesadnie. Wytwarzają zatem, można powiedzieć, nie umówione, niezaplanowane dźwięki, emanacje własnych samotności. A jednak podczas ich wyznań, monologów i przypadkowych dialogów, powstaje swoista muzyka miejsca, jakby do gry włączały się kolejne instrumenty tworząc nowe rytmy i harmonie. Co pewien czas na scenę wracają gospodarze powtarzając lub przetwarzając stały motyw: dyrektor prawie każdą wypowiedź zaczyna od frazy "sytuacja przedstawia się następująco" a ksiądz koniecznie chciałby "porozmawiać" albo "spowiadać". Można więc odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z kompozycją w formie muzycznego ronda, z charakterystycznymi przemianami głównych motywów i tematów. Nawet powtarzana przez żonę dyrektora trochę tajemnicza kwestia "jeszcze nie nadszedł czas", brzmi niczym waltornia udająca myśliwski róg w finałowym rondzie z koncertu f moll Fryderyka Chopina. Z każdą kolejną sekwencją ronda o bohaterach wiemy coraz więcej, oni sami uwalniają się stopniowo z bólów swoich dusz. Każdy jest w tym rondzie sam, jak solowy instrument, ale razem tworzą opowieść o zwielokrotnionej samotności.

Historie postaci nie są na ogół skomplikowane. Ich zachowania także. Ale kto powiedział, że najprostsze dramaty są mniej doniosłe, niż dramaty królewskie? I kto powiedział, że do zagrania intrygującego utworu potrzebne są wyrafinowane instrumenty? Bohaterowie z trudem odkrywają swoje kłopoty i cierpienia, jakby na oczach wszystkich uczyli się muzyki swoich dusz. I szukali w nich prawdziwych tonów. Ale bariery samotności nie są w stanie przekroczyć.

Można zobaczyć w przedstawieniu Aleksandry Popławskiej dalekie echo "Poczekalni.O" Krystiana Lupy z 2011 roku zagranej na Dworcu Świebodzkim we Wrocławiu. I tam była podobna sytuacja wyjściowa: przymusowy postój na dworcu i przypadkowe spotkanie nie znających się wcześniej ludzi. I próba stworzenia z tego mikrokosmosu postaci i sytuacji. Ale o ileż mniej teatralnie udana, niż to szkolne przedstawienie. Oparta na okropnej literaturze i jeszcze gorszych improwizacjach. Niezborna pod każdym względem. Pozbawiona klasy! Męcząca niezasłużenie widzów, podobnie jak własnych bohaterów. U Popławskiej jest lepsza literatura. Frapująca inspiracja muzycznością człowieka. Staranna pod każdym względem kompozycja, pełna ciekawych rytmów, energii, wrażliwości. Wiele dobrej pracy z adeptami aktorstwa. Jakiś niezwykle oryginalny powrót do pierwotnych emocji budowanych przez dźwięki, rytmy i proste opowieści, które scena uwiarygodnia.

Oglądałem wszystkie ważniejsze realizacje tekstów dramaturgicznych Szymona Bogacza i było mi przykro, że dramatopisarz wciąż nie trafił na swojego reżysera. A tu Aleksandra Popławska nie tylko świetnie usłyszała jego prozę, ale i niejako napisała mu kolejny utwór sceniczny. Jakaż miła niespodzianka!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji