Artykuły

Stary Teatr i lewicowe pensjonarki

"Dajcie wreszcie coś do myślenia!" - słowami takiego apelu do włodarzy krakowskiego Starego Teatru odpowiedzieć można pokrótce na wywiad, jakiego udzielił ostatnio Jan Klata niezastąpionemu Romanowi Pawłowskiemu w bardziej jeszcze niezastąpionej "Gazecie Wyborczej" - pisze Jakub Moroz w Gazecie Polskiej codziennie.

W rozmowie tej dyrektor Klata mówi m.in.: "Ten konflikt wywołuje pytanie o powód chodzenia do teatru i tworzenia teatru. Czy uprawiamy sztukę po to, żeby się mentalnie photoshopować, zamieniać wielkie postacie naszej kultury i historii w nadęte pomniki, czy też po to, by ciągle na nowo się zastanawiać, kim jesteśmy, skąd przychodzimy, co sobą reprezentujemy, poddawać nasze mity ciągłej, często bolesnej weryfikacji? To jest podstawowa linia sporu". Inni lewicowi komentatorzy, artyści oraz krytycy dopowiadają, że powody protestu i niezadowolenia z tego, co obecnie dzieje się w Starym Teatrze, mają bez wyjątku charakter pozaartystyczny, że wynikają w najlepszym razie z niezrozumienia i zagubienia we współczesności. Ta straszna prawica, ostoja ciemnoty, faszyzmu, samozadowolenia, kulturowej niekompetencji i wandalizmu, słowem: ta prawica mieszczańsko-dresiarska (pomińmy, że nieuprzedzonemu oku zbitka ta wydać się musi niedorzeczna) jak zwykle reaguje agresją na wszystko, co przekracza jej horyzonty rozumienia. Oczywiście, skoro obraz przeciwnika skonstruowany zostaje w taki sposób, to właściwie żadna rozmowa nie jest już ani potrzebna, ani nawet możliwa. Dyskutować z bandą troglodytów i gombrowiczowskich kulturalnych ciotek? Nonsens!

Przemoc pensjonarek

Rozwiązanie równania, w którym po jednej stronie stoją odważni, oświeceni artyści i koneserzy, a po drugiej zamknięty na wszelką inność "lud smoleński" może być zatem tylko jedno: cała racja leży po stronie lewicowych artystów lub raczej Artystów. I wszystko byłoby już dalej pięknie i zmierzałoby do happy endu, gdyby nie to, że za całą tą gładką konstrukcją myśli i wyobrażeń kryje się czysta przemoc. Nie chodzi, rzecz jasna, o razy wygolonego na łyso młodzieńca w ciemnym zaułku ani szturchnięcia pijanego żula przed osiedlowym sklepem. Nie, subtelnych znawców teatru nie stać na tak niskie instynkty. Wcale nie znaczy to jednak, że świat sztuki wolny jest od mechanizmów agresji. Ukryte są one jednak właśnie w słowie i obrazie, zwłaszcza w obrazie tych, za którymi się nie przepada i których, z pozycji autorytetu krytyka lub artysty, a więc z pozycji symbolicznej władzy, za pomocą odpowiedniego opisu wypycha się z debaty, jak wzorcowo pokazują to wypowiedzi postępowych komentatorów w "sprawie" Starego Teatru.

Taki obraz "wroga" służy jednak jeszcze jednemu celowi. Otóż, gdy spojrzeć z dystansu, to sam ów opis wydać się musi efektem samozadowolenia i okazuje się pomocny w samozadowoleniu z tego podtrzymywania. Postępowy artysta i śledzący nowe trendy krytyk znajdują się tu zawsze poza stanem zaskarżenia, ich wybory prawie nigdy nie są problematyzowane jako kłopotliwe lub nietrafne. A gdy pojawi się krytyka ze strony wspomnianego wroga? W najgorszym razie ktoś taki zostanie upozorowany na ofiarę, czasem romantycznego geniusza wyprzedzającego swój czas i dlatego odtrąconego przez współczesnych. Okaże się odważnym nonkonformistą, sięgającym wprost do trzewi społecznych tabu i z tej racji przeklętego przez pełen hipokryzji tłum. Być współczesnym van Goghiem albo polskim Thomasem Bernhardem lub też stanąć w ich obronie - czyż to nie szlachetna misja, czyż nie czysta przyjemność? Takie, pensjonarskie w istocie, klisze rządzą dzisiejszą debatą o stanie krakowskiego teatru.

Lewicowe status quo

A tymczasem wcale nie trzeba negować lewicowego teatru en bloc ani zapatrzeć się w minione konwencje sceniczne, żeby negatywnie ocenić, podarowane nam "za Klaty" spektakle Krzysztofa Garbaczewskiego, Moniki Strzępki czy Marcina Libera. We wspomnianych wypadkach mieliśmy zwyczajnie do czynienia z teatrem nieciekawym estetycznie i ideowo, niestanowiącym właśnie - by odwołać się do zacytowanych słów dyrektora krakowskiej sceny - żadnego wyzwania intelektualnego czy formalnego i nieproponującym żadnej

poważnej rewizji historii lub polityki. Bo czy za taką propozycję uznać można nastoletnią, plakatową krytykę transformacji ustrojowej w "Być jak Steve Jobs" albo jakieś hermetyczne, wewnątrzlewicowe rozliczenia z luksemburgizmem, podane w niestrawnym sosie telewizyjnego kabaretu z "Bitwy Warszawskiej"? Otóż to właśnie ten teatr, który mianuje się dziś sztuką "podwyższonego ryzyka", jest często paradoksalnie szalenie zachowawczy i skupiony na konserwowaniu status quo. Zbyt często można w nim odnaleźć echo bezkrytycznie przyswojonych języków modnych tzw. teorii krytycznych, zbyt łatwo, automatycznie niemal zgadza się on w swoich sądach z zachodnim establishmentem intelektualnym, za jego przykładem rzucają polityczne gromy i dekonstruując tradycyjną kulturę, bez chwili zastanowienia określanej jako "opresywna". Do śmieszności posunięty jest dziś na humanistycznych wydziałach uniwersytetów oraz w instytucjach artystycznych rytuał odmieniania przez wszystkie przypadki mantry: "Kultura to ideologia; ideologia to władza; władza to wykluczenie". Wnikliwą lekturę dzieł sztuki zastępuje się niestety sloganami w rodzaju wyżej wymienionych, nic zatem dziwnego, że w efekcie cały dawniejszy dorobek kulturalny zachodniej cywilizacji zwolennicy owych "dyskursów krytycznych" oglądają jedynie w swoistej karykaturze, jako katalog wyparć i wykluczeń.

Postępowi politrucy

Odkrywamy tu kolejny paradoks: oto ta właśnie "tolerancyjna" formacja kulturowa okazuje się skrajnie fundamentalistyczna. Ona to bowiem właśnie, z pozycji jakiejś niepodważalnej, absolutnej moralności bez tabu, mianując siebie samą wcieleniem wolności, z góry i najczęściej ahistorycznie (czyli właśnie absolutnie i fundamentalistycznie) osądza dawne dzieła sztuki jako "rasistowskie", "patriarchalne", "homofobiczne", "antysemickie", "nacjonalistyczne" i "europocentryczne". Krytyk lub badacz zaś, "rewidujący" w ten sposób historię i współczesność sztuki, zostaje na dobrą sprawę kimś w rodzaju politruka, pilnującego zgodności danego wytworu kultury z wymogami dzisiejszej, niepodważalnej i niekwestionowanej, ideologii tolerancji. W ten sposób, jak świetnie zauważyła ostatnio na tych łamach Wanda Zwinogrodzka, zniszczeniu ulega ciągłość kulturowej tradycji, a na jej gruzach nie ma już faktycznie miejsca dla prawdziwego artystycznego pluralizmu. Ostać się może jedynie to, co z postępem zgodne i co postęp wychwala. Sam Jan Klata przypomina w cytowanym wywiadzie, że w swoim dorobku ma przedstawienia określane przez odbiorców jako "prawicowe", kwestionujące kształt transformacji ustrojowej lub przestrzegające przed pułapkami lewicowych utopii. Wszystko to prawda, tyle że styl jego ostatnich działań i wypowiedzi każe zapytać, czy reżyser jest jeszcze zdolny do jakiegokolwiek gestu sprzeciwu wobec establishmentu III RP? Czy też stać go już tylko na dołączenie do chóru zgodnych, postępowych głosów, które z taką pasją i zadowoleniem wyśpiewują hymn potępienia tej zawsze ciemnej, zawsze wstecznej i zawsze nietolerancyjnej prawicy?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji