Kolejny Każdy
Kiedy patrzy się na "Lunatyków" - ostatnie dzieło Krystiana Lupy "nieuzbrojonym" okiem, obraz jest nieostry, czasem płaski. To jednak tylko złudzenie. Dopiero okulary, których szkła są jak przeźroczyste krzywe lustra pozwalają dostrzec to, co pozostawało w ukryciu.
"Lunatycy" - powieściowy tryptyk Hermanna Brocha znany jest tylko nielicznym. Nigdy nie wydany po polsku, jest pierwszym z wielkich dzieł autora "Śmierci Wergilego".
Broch to pisarz mało u nas znany. A przecież obok Prousta, Joyce'a, Kafki czy Becketta należał do tych największych XX-wiecznych twórców, po których niewiele już zostało do powiedzenia.
Materią dzieła Lupy stała się środkowa część tryptyku; "Esch, czyli Anarchia".
Taka historia mogła przydarzyć się każdemu. "Perfekcyjny buchalter" August Esch, chwilowo bezrobotny trafia do obcego miasta. Wplątuje się w dziwne, teatralne, a może raczej cyrkowe interesy. Pokazy zapasów kobiet robią klapę. Ale Esch powrócił już do siebie, by ożenić się ze starszą niż on kobietą. Będzie ją bił, potem coraz mniej, aż wreszcie przestanie zupełnie. Wcześniej zadenuncjuje policji swojego pracodawcę - homoseksualistę. Ale zanim donos zacznie działać, tamten popełni samobójstwo.
To streszczenie nie wyjaśnia niczego. Klucz do biografii Escha tkwi bowiem w prologu "Lunatyków", który jest rozpisanym na mężczyznę i kobietę esejem o miłości niemożliwej. Pobrzmiewają w niej echa kierkegaardowskiego "Powtórzenia". Jednak dla spektaklu najważniejszy jest jeden motyw rozmowy: cokolwiek i jakkolwiek mówiłoby się o absolucie, zabrzmi dziś trywialnie i głupio.
Lupa przechytrzył ducha współczesności, który tak nie znosi wysokiego tonu. Teatralny kosmos, jaki zbudował wokół Escha, wspaniale wprawionej w ruch przez Jana Frycza figury przeciętności, rozsadza trywialność i śmieszność. Scena, otoczona ścianami jakby prowincjonalnego urzędu, z którego trudno się wydostać, bo drzwi są zbyt wąskie, wypełnia groteskowo powykrzywiana codzienność. Czasami ściany unoszą się i wyjeżdżają z nich meble pokojów, biur i knajp, w których rozgrywać się będą komiczne pożądania starych panien, przyjęcia, na których ludzie nie mają sobie nic do powiedzenia i gdzie odbywają się eliminacje damskich zapaśniczek. Nagle scena zmieni się w... scenę, na której odbywać się będzie prestidigitatorski popis, a potem cyrkowy numer z nożami.
Pozornie opowieść o Eschu rozmywa się w serii nie zawsze jasno się ze sobą łączących scen. Jednak pojawiają się w nich sygnały, czasami pojedyncze słowa, które sygnalizują, że gdzieś pod maską trywialności toczy się jeszcze inna historia. Stopniowo ujawnia się coraz więcej jej motywów, aż wreszcie zdominuje pierwszą opowieść. To historia człowieka, który szuka zbawienia, który, jak to się mówi w świecie trywialności, stara się nadać życiu sens - poprzez ofiarę. Ofiarą jest małżeństwo ze starą kobietą i denuncjacja. Esch stanie się Judaszem.
Historia Escha, który poszukuje zbawienia w codzienności, bo nie ma dla niego innego świata, może być interpretowana w nieskończoność. Możliwe jednak, że interpretacji nie będzie, a o odbiorze przedstawienia zadecyduje jego hermetyczność i teatralna niedoskonałość. Role, które są skonstruowane często jakby do połowy. Sceny, które wprowadzają w świat skomplikowanej symboliki a zarazem rozpadają się z powodu kruchości teatralnej materii. Zbyt wiele jest w tym przedstawieniu słów, które uzupełniać mają i komentować zdarzenia na scenie (narratorem jest sam reżyser) a ostatecznie udowadniają, że nie wszystko w teatrze jest możliwe.
Premiery w teatrze Lupy to tylko biurokratyczna konieczność. Jego przedstawienia są procesem. Może już za chwilę zharmonizowane zostaną teatralny świat i historia jeszcze jednego Everymana. I wtedy będzie to trochę więcej niż wielki teatr.