Artykuły

Polityka jest obrzydliwa

Krystyna Janda - w prywatnym teatrze prowadzi dla swojej publiczności teatr repertuarowy, a naprawdę dwa, jeśli doliczyć Och-Teatr; w ubiegłym sezonie obie te sceny dały osiemset osiemdziesiąt przedstawień. Przypomniałam sobie lament wokół Grzegorza Jarzyny, który za dotację ponad siedmiu milionów złotych zagrał w sezonie dziewięćdziesiąt sześć razy, widzów zgromadził całe czternaście tysięcy, dał dwie premiery i na więcej go nie stać - pisze Elżbieta Baniewicz w Twórczości.

Polityka jest obrzydliwa - mówi Krystyna Janda w monodramie Danuta W. opartym na książce Danuty Wałęsowej Marzenia i tajemnice. Trudno się z jej bohaterką nie zgodzić. Życia, jakie się jej przydarzyło, ani się nie spodziewała, ani nie mogła sobie w takim kształcie wyobrazić. Niby jak dziewczyna urodzona na mazowieckiej wsi pod Węgrowem mogła trafić na salony świata, podejmowana przez głowy państw czy angielską królową. A tak się stało. Bohaterka próbowała do tej roli dorosnąć, sprostać jej na swoją miarę,, jak umiała", choć brak było w jej otoczeniu nauczycieli manier, stylistów, doradców do spraw wizerunku i innych cudów, jakimi dysponują dziś kobiety z pierwszych stron gazet. Wypadła w roli pierwszej damy skromnie i godnie, może nawet lepiej niż mąż, który zaliczył niejedną wpadkę.

Relacji o życiu Danuty Wałęsowej słucha się z zainteresowaniem i rosnącym przejęciem. Każdy dorosły widz czuje się z nią w dużym stopniu solidarny, niemal każda kobieta chciała mieć, podobnie jak ona, męża i dzieci. Spełnienie w roli żony i matki było podstawową potrzebą milionów jej rówieśniczek, nie tylko dlatego, że feminizm dopiero w Polsce kiełkował i życie singli nie było tak modne, jak dziś. Wielu ludzi nadal sensu życia upatruje w posiadaniu bliskiego człowieka i potomstwa. Pani Danuta tę potrzebę, program życia wypełniła z nadwyżką, urodziła i wychowała ośmioro dzieci, co współczesnym kobietom wydaje się wręcz niewyobrażalne. Te zaś, które urodziły i wychowały choć jedno, wiedzą, jak wiele stoi za tym trudu, niepokoju i radości. Im nic nie trzeba mówić, by wiedziały, jakiego hartu ducha i ciała wymaga "obsługa" tak licznej rodziny, niezbyt zamożnej. Mąż, robotnik w stoczni, nie zarabiał wiele, a bywał bezrobotny za gardłowanie na zebraniach i wiecach, zatrzymywany na czterdzieści osiem godzin za działalność opozycyjną, nękany rewizjami mieszkania. Byt rodziny spadał na kobietę, która przez sześć pełnych lat była w ciąży, a co najmniej drugie tyle karmiła niemowlęta piersią. Nie bez powodu więc słowa: sama i dzieci, padają w czasie spektaklu najczęściej.

Gdy niespełna dwudziestoletnia Danuta zaczynała pracę w gdańskiej kwiaciarni w roku 1968, nie mogła przypuszczać, że porwie ją wiatr historii. Z dnia na dzień, w sierpniu 1980 roku, stała się żoną najbardziej w Polsce znanego człowieka. Od jego postawy, rozsądku, instynktu, prawości zależała przyszłość kraju i, jakkolwiek to patetycznie brzmi, los milionów ludzi. Zycie zawirowało wokół, a ona, w kolejnej ciąży i z piątką dzieci pod opieką, czuła się coraz bardziej opuszczona i samotna, gdyż coraz trudniej znajdowała z mężem wspólny język. On już był przywódcą, tworzył historię, miał doradców, klakierów i wrogów. Dwór cały, który wymagał obsługi... od niej. W ciągu kilku tygodni mąż stał się instytucją, zjeżdżali do niego dziennikarze z całego świata, działacze Solidarności, ich niewielkie mieszkanie stało się biurem, salonem i miejscem spotkań, śledzonym przez panów z bezpieki przez całą dobę.

Po wprowadzeniu stanu wojennego mąż znikł na rok w Arłamowie i nie było pewności, że wróci stamtąd cały i zdrowy. Polityka, przez małe i duże P, wtargnęła w życie licznej rodziny, ale dla niej podstawową sprawą był dom i dzieci. Wystarczy sobie to przełożyć na ówczesne realia, puste sklepy, gdzie stał tylko ocet i makaron, by wyobrazić sobie ogrom wyzwań stających przed praktycznie samotną matką z licznym potomstwem. Niektórych fragmentów tej opowieści słucha się ze ściśniętym sercem, tak mocno uruchamiają pamięć tamtego czasu, tak są szczere, prawdziwe. Momentami przerażające, gdy pani Danuta wspomina podróż z mężem i dziećmi, tuż po zamordowaniu księdza Popiełuszki, gdy panowie z UB usiłowali ich samochód zepchnąć do rowu.

Spektakl Krystyny Jandy o byłej pierwszej damie ma smak czarnego chleba i najprostszych wartości. Aktorka wypowiada cały monolog spokojnie, bez żadnych egzaltacji i zbędnych ozdobników. Na ekranie za jej plecami wyświetlane są zdjęcia dokumentalne kolejnych mieszkań w bloku, strajku w stoczni czy z odebrania Nagrody Nobla za męża. Aktorka stoi cały czas przed kuchennym stołem, gdzie obiera i kroi jabłka, ugniata w formie ciasto i piecze prawdziwą szarlotkę, według przepisu bohaterki, by na zakończenie spektaklu poczęstować nią widzów. Miesza pospolitość z niezwykłością, prawdę ludzkiego doświadczenia z wiedzą o historycznych przemianach. Uświadamia zatem w sposób najprostszy a celny, jaką cenę zapłaciła Danuta W. za sukces męża, Solidarności i kraju. Łatwo sobie wyobrazić, że gdyby była osobą obdarzoną mniej żelaznym charakterem i siłą, może nie mielibyśmy dziś wolności, z której nie zawsze potrafimy korzystać. Danuta Wałęsowa na ostatnich zdjęciach spaceruje po ogrodzie, jest kobietą samotną - dzieci już poszły "na swoje", męża opętał komputer -i naprawdę trudno się dziwić, że dla niej polityka jest obrzydliwa.

Tu mała dygresja. Wychodząc ze spektaklu, myślałam o losie kobiet, dzięki którym mężczyźni byli tak wspaniali. Historię pisaną z punktu widzenia kobiet, spychanych do tyłu, na dalszy plan, popierają gorąco feministki. Słusznie. Wzięłam do ręki repertuar Teatru Polonia na październik: siedemnaście sztuk w repertuarze. To znaczy, że samotna kobieta - Krystyna Janda - w prywatnym teatrze prowadzi dla swojej publiczności teatr repertuarowy, a naprawdę dwa, jeśli doliczyć Och-Teatr; w ubiegłym sezonie obie te sceny dały osiemset osiemdziesiąt przedstawień. Przypomniałam sobie lament wokół Grzegorza Jarzyny, który za dotację ponad siedmiu milionów złotych zagrał w sezonie dziewięćdziesiąt sześć razy, widzów zgromadził całe czternaście tysięcy, dał dwie premiery i na więcej go nie stać. O podobnym budżecie twórczyni Polonii mogłaby tylko pomarzyć, choć realizuje wiele przedstawień, codziennie zapełnia widownię po brzegi, przyjmuje kilkadziesiąt tysięcy widzów rocznie. Jakoś nie słyszę, by ideolodzy teatrów bezpruderyjnych, walczący o takie same prawa dla osób homo- i heteroseksualnych, kobiet i mężczyzn, dostrzegli ogromny wysiłek dyrektorki Krystyny Jandy. Nieporównywalny do wkładanego w pracę przez kolegę dyrektora. Cóż, na swoim się zarabia, na państwowym się dostaje, zwłaszcza gdy lansjerzy lansują, a urzędnicy nie wiedzą, komu i czemu służą publicznymi pieniędzmi.

Historię solidarnościowej rewolucji opowiada Andrzej Wajda w swoim filmie Wałęsa. Człowiek z nadziei. Dobrym i potrzebnym przede wszystkim dlatego, że udało się zawrzeć w nim żywe emocje, jakie łączyliśmy wówczas ze strajkującymi stoczniowcami. Na pewno w oglądaniu filmu pomaga rytm rockowych piosenek zespołu Chłopcy z Placu Broni, one dyktują szybki montaż i ironiczny kontrapunkt wobec powagi tematu. Reżyser w kunsztownie przemieszanych zdjęciach dokumentalnych z kilkunastu miesięcy karnawału Solidarności z tymi nakręconymi dziś, pokazuje budzenie się godności narodu, proces odzyskiwania przez społeczeństwo podmiotowości, nadziei. Zachował się w nich zwykły ludzki strach i brawura, odwaga i niepewność, jak się to wszystko skończy, poczucie dumy i wspólnoty, także religijnej. Zdjęcia z ciasnych pokoi wypełnionych kudłatymi działaczami podziemia we wzorzystych tureckich swetrach aż śmierdzą papierosami.

Klamrę filmu stanowi słynny wywiad Oriany Fallaci z Lechem Wałęsą dla "Corriere delia Sera" z 1981 roku, zagrany przez Marię Rosarię Omaggio i Roberta Więckiewicza. Rewelacyjnie. Nie tylko dlatego, że włoska aktorka wypożyczyła futro wielkiej dziennikarki, posługuje się jej papierośnicą, a polski aktor został doskonale ucharakteryzowany na Lecha. Oboje imitują gesty i sposób zachowania swoich bohaterów, Więckiewicz akcentuje słowa i zdania tak, jakby niepowtarzalny sposób mówienia Wałęsy był jego własnym. Tworzy niezwykły byt aktorski, dla wielu nawet lepszy od pierwowzoru.

Wspaniałość filmowego wywiadu polega także na tym, że bohaterowie pochodzą z zupełnie innych światów. Fallaci przyjechała zrozumieć naszą bezkrwawą rewolucję i wytłumaczyć ją zdumionemu Zachodowi. Przychodzi jej to z trudem, widzi ciasne mieszkanie w bloku pełne dzieci, stale jest śledzona przez służby. Nie wierzy, by Rosjanie pozwolili na zwycięstwo strajkujących, jeszcze bardziej zdumiona jest tym, że rozmawia z człowiekiem wolnym, więcej, pewnym swych racji. Wałęsa Więckiewicza ma poczucie siły i własnej charyzmy, jest stanowczy i nieprzewidywalny, mówi, co chce i jak potrafi, czym zdumiewa i rodaków, i tłumaczy, którzy łamią sobie głowy, by oddać jego specyficzny sposób myślenia zawarty w kombinacji najprostszych słów. W tej rozmowie oboje zresztą są despotyczni, a dym odpalanych jeden od drugiego papierosów zagęszcza ich emocje. Tym bardziej że rozmowa obojga rozbita została na kilka sekwencji, pomiędzy którymi reżyser ukazuje, w retrospekcjach, kolejne etapy robotniczego zrywu od wydarzeń grudnia 1970 roku na Wybrzeżu, spalenia komitetu partii, żądań pomnika dla poległych, po strajk w stoczni. Nie omija wystąpień Lecha na partyjnych zebraniach, podpisania podczas przesłuchania w areszcie podsuwanych przez ubeków papierów, by szybciej wyjść, kolportowania przez niego bibuły w dziecięcym wózku ani też jego zdecydowanej odmowy, gdy smutni panowie nachodzą go w pracy i szantażują. Reżyser pokazuje także moralny refleks bohatera. Gdy Wałęsa widzi nędzę, w jakiej żyje kolega robotnik, nie tylko nie pozwala kolegom go obić za podlizywanie się partyjniakom, lecz także obiecuje, że podłączy mu prąd do rozwalającego się baraku. Poznajemy również prywatne życie Lecha, wegetującego z coraz liczniejszymi dziećmi w ciasnocie i biedzie, czemu wiarygodności dodaje świetna Agnieszka Grochowska w roli Danuty, kobiety ciepłej, odważnej, która znosiła upokorzenia (rewizje osobiste) za sprawę.

W filmie Andrzeja Wajdy solidarnościowa rewolucja ma twarz Lecha Wałęsy, choć miał wielu doradców i współtowarzyszy. Nie wszystkim się to podoba, wielu ze szkalowania go czyni sobie od lat stałe zajęcie w IPN i poza nim. Warto wszakże pamiętać, że o człowieku świadczą nie tylko chwile słabości, wahań, lecz także bohaterstwa. Tego Wałęsie nie można odmówić, był w sytuacji, jakiej mało kto potrafiłby sprostać. Internowany, miesiącami był sam, odcięty od świata, rodziny, przyjaciół. Każdy jego ruch i krok był śledzony, a propozycji przejścia na drugą stronę barykady nie brakowało. Tę niesłychaną presję, odpowiedzialność za, nie boję się tu patetycznych słów, historię i miliony rodaków wytrzymał, nie ugiął się. Świadczy to o jego postawie najlepiej jak można. W obrazie Wajdy sceny z Arłamowa są przejmujące, choć bohaterstwo jest mało filmowe.

Nad fenomenem Wałęsy debatują od lat socjologowie i politycy, zastanawiające są bowiem jego fantazja i upór, zdolność do kompromisów i męstwo, zadufanie w sobie i polityczna intuicja, naiwność i przebiegłość, spryt i wiara, podziw dla papieża. Inteligentów dziwi ten człowiek wyrosły z polskiej wsi i biedy, religii i zabobonów, ten z chłopa król, "Mojżesz katolicki". To wiara i bieda dyktowały chłopom kodeks podstawowych, sprawdzalnych wartości; ci prości ludzie wiedzieli bez nauk, co się godzi, a co się nie godzi, dobro i zło było w ich świecie konkretne i namacalne. Jako człowiek słabo wykształcony Wałęsa nie myśli abstrakcyjnie, nie zna inteligenckiego kodu wahań i dzielenia włosa na czworo, relatywizmu ani wzorów wishful thinking zapisanego w romantycznej literaturze. Każdą ideę sprowadza na parter rzeczywistości, do podstawowego równania: dobrze czy źle, potrafi z przeciwnikiem iść na kompromis, nie wyrzekając się własnych przekonań, czym nadal zdumiewa zarówno rodaków odrzucających "zdradę", jak i polityków z różnych szerokości geograficznych.

Czy film Andrzeja Wajdy mógłby być lepszy? Zawsze może. Kończy się słynnym przemówieniem Lecha Wałęsy w Kongresie amerykańskim: "My, naród" - We, the people. Przedtem oglądamy obrady okrągłego stołu, demonstrację siły podczas defilady na Placu Czerwonym, wiele scen tłumaczących światu fenomen naszej zwycięskiej rewolucji. Polskiemu widzowi nie trzeba wszystkiego dopowiadać. Ze świetnie napisanej książki Janusza Głowackiego Przy szlem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy możemy się dowiedzieć wielu szczegółów tej współpracy. Niełatwej, jej materia była niezwykle skomplikowana, inne też cele przyświecały autorowi scenariusza, inne autorowi filmu. Wajda ("Polityka" nr 41 /2013) dystansował się od scenarzysty tak: "[Głowacki] chciałby, żeby film opowiadał, jak paradoksalny przywódca paradoksalnie zmienił paradoksalny kraj. Moim zdaniem Wałęsa jest kimś innym. [...] jest mądry. W wywiadzie udzielonym Fallaci mówi jasno, że w jego czasach potrzebny był człowiek taki jak on. Doświadczony robotnik, który liczy się z rzeczywistością. Inny od polityków, którzy żyją w świecie swoich własnych ambicji i wyobrażeń".

Z książki Głowackiego wynika, że w konflikcie z reżyserem nie tyle szło o paradoks i ironię, choć o nie także, ile o zrealizowanie dzieła artystycznego, pogłębionego psychologicznie, a nie filmu objaśniającego światu naszą drogę ku wolności. Uniwersalne przesłanie dla zagranicznego odbiorcy nieuchronnie zaokrągla kanty, wygładza konflikty, słowem upraszcza obraz wydarzeń i ludzi. Sceny wyrzucone ze scenariusza, jakie przytacza Głowacki, te nakręcone i nienakręcone, poszerzają egzystencjalny wymiar bohatera, paradoksalnie oddalając się, do niego przybliżają, bo w sztuce prawdopodobne bywa bardziej realne niż rzeczywiste. Pisarz pokazuje Wałęsę jako postać zakorzenioną w biedzie, upokorzeniach i strachu, w chłopskiej zawziętości i uporze, złożoną psychologicznie i mentalnie, pełną paradoksów, słowem, mniej oczywistą i oszlifowaną, niż to ma miejsce w filmie. Szkoda, że twórcy się nie zdołali do końca porozumieć; powstał film dobry i ważny, mógł powstać wybitny.

Kończę ten tekst w 95. rocznicę odzyskania niepodległości. Widzę w telewizji płonącą tęczę na placu Zbawiciela, petardy rzucane na ulicy i w dom zamieszkały przez squatersów z rodzinami, ogień przed budynkiem rosyjskiej ambasady i dziesiątki miotających się w agresji osiłków z biało-czerwonymi flagami w rękach. Ktoś tych chuliganów konsekrował na narodowców, ktoś święcił kibolskie szaliki na Jasnej Górze, czyniąc ich posiadaczy rycerzami Matki Boskiej. I nie był to Lech Wałęsa, tylko jego zagorzały wróg. Jakże tu nie powiedzieć, że polityka (nasza, swojskiego chowu) jest obrzydliwa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji